Blog ten stworzyłem by ukazać wszystkim, że marzenia się spełniają. Nawet te najskrytsze. Chciałbym pokazać wszystkim, że chcieć to móc. Wystarczy tylko odrobina dobrych chęci. Na wszystkie podróże zapracowałem sam na magazynie w Anglii


środa, 26 stycznia 2011

Barcelona dzień 3 cześć 1

W środę wypoczęty obudziłem się dość późno, około 9.00. tak więc nie tracąc czasu szybko zjadłem śniadanie i ruszyłem zwiedzać zamek na Montjuic. Na wzgórze tym razem podjechałem podziemną kolejką o nachyleniu 30o, która została wykuta w skale. Na końcu trasy (przy stadionie lekkoatletycznym) przesiadłem się na górską kolejkę linową która zawiozła mnie pod sam zamek. Niestety zdjęcia w czasie podróży nie były zachwycające z powodu pogody: padał rzęsisty deszcz oraz występowała ograniczająca widoczność mgła. Na zamku wyraźnie było widać przygotowania do zbliżającego się święta miasta, z okazji którego na każdym miejskim placu odbywały się koncerty różnego rodzaju muzyki. Z zamku roztaczał się wspaniały widok na pracujący port oraz na całe miasto. Opuszczając zamek przespacerowałem się po okalającym zamek lesie malowniczo znajdującym się na stoku wzgórza Montjuic, spacerując miałem okazję zobaczyć dziko żyjącego kaktusa oraz drzewa pomarańczowe i cytrynowe (niestety nie mogłem skosztować tych cytrusów prosto z drzewa, ponieważ pora zbiorów przypada na początek września). Nieco niżej trafiłem na punkt widokowy oraz wspaniałą fontannę składającą się z siedmiu kaskad. Ścieżka przechodząca przez tą fontannę składała się z walców ułożonych na podstawach pomiędzy którymi przepływała woda. Swoją drogą, ciekawe jak przechodzą tędy matki z dziećmi. Kolejnym punktem wyprawy był ogród botaniczny, który jest jak do tej pory najmniej atrakcyjnym miejscem jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Idąc do ogrodu miałem nadzieję zobaczyć egzotyczne kaktusy oraz rośliny ze strefy zwrotnikowej pochodzące z najróżniejszych stron świata. A okazało się, że są tam opisane rośliny, które rosną przy każdej barcelońskiej ulicy. Nic więc dziwnego, że w ogrodzie byłem kompletnie sam (nie licząc pracownika ogrodu)! Jako że rozpętał się deszcz musiałem schronić się pod jednym z drzew. Po ustaniu opadów poszedłem odwiedzić stadion lekkoatletyczny. Zwiedzanie tego ogromnego obiektu jest bezpłatne (co jest bardzo dziwne jak na Barcelonę). Następnie idąc w stronę ogromnego i ciekawie wyglądającego znicza olimpijskiego minąłem przepiękną i równie ogromną fontannę. Z tarasu nieopodal znicza rozciągał się cudowny widok na nowo wybudowaną dzielnicę drapaczy chmur. Wspomniane drapacze chmur, zresztą tak jak wszystko w tym mieście, wyglądały bardzo oryginalnie. Moją uwagę zwrócił ciekawie wygięty czerwony wieżowiec. po zwiedzeniu kompleksu olimpijskiego postanowiłem pójść do parku prowadzonego przez fundację im. Joana Miro, gdzie było bardzo duszno (chwilę wcześniej skończył się intensywny opad deszczu). Spacerując po parku w końcu dotarłem do okazałego Pałacu Narodowego, mieszczącego się na zboczu wzgórza, z którego roztaczał się widok na Placa Espanya. Przed pałacem znajduje się Magiczna Fontanna (Magic Fontana de Montjuic) która w każdy weekend zachwyca magicznym pokazem. Spod pałacu zjechałem schodami ruchomymi na wolnym powietrzu na Pl. Espanya, gdzie w końcu wyszło słońce, z czego byłem bardzo zadowolony. Z placu przespacerowałem się pod wyjątkową i oryginalną rzeźbę Joana Miro pod nazwą „Kobieta i Ptak w Świetle Księżyca” i jeśli mam być szczery, to wciąż zadziwia mnie ogromna wyobraźnia jaką posiadali Miro, Picasso, Dali i Gaudi. Nieopodal rzeźby znajduje się wspaniały park, w którym czułem się niczym w afrykańskiej oazie. Woda, palmy, piasek oraz fruwające nad głową papużki stwarzały iście afrykańską atmosferę. Po drodze na stację metra znalazłem bardzo tani bar w którym jadłem obiad codziennie od środy do piątku. Miejsce to przyciągnęło mnie nie tylko ceną, ale również atmosferą. W barze przy Carrer de Valencia spotykali się zarówno businessmani jak i starsi panowie lubiący popijać kawę oraz podyskutować o polityce i sporcie. Te dyskusje przyciągały mnie do tego miejsca najbardziej. Jak już wcześniej pisałem słuchanie prawdziwego języka katalońskiego jest bardzo przyjemne. W lokalu tym jadałem zazwyczaj tradycyjne hiszpańskie potrawy takie jak np. paella, cena takiego obiadu to zaledwie 7euro!! Po zaspokojeniu głodu ruszyłem zobaczyć architekturę północnozachodniej części śródmieścia. Największe wrażenie zrobiła na mnie Torre Catalunya oraz Avinguda Diagonal: najdłuższa ulica Barcelony (11km). Nie byłem zawiedziony przemierzając tą część miasta. Architektura była tu równie piękna jak i w całej Barcelonie. W tej części Barcelony muszę szczególnie polecić budynki, które łączą w swojej elewacji kamień, tworzywa sztuczne, szkło oraz metal. Jednym z najpiękniejszych budynków Barcelony jest na pewno Casa Mila, znajdujący się przy Passieig de Gracia. Niezwykłość tego budynku stanowi jego fasada. Tworzą ją pięknie wygładzone kamienne bloki tworzące półokrągłe wzory. Po przeciwnej stronie ulicy znajduje się w pełni nowoczesny budynek, którego elewację pokrywa metalowa dekoracja przypominająca z daleka skórę zebry. Najpiękniejszym budynkiem Barcelony jest Casa Batllo. Piękno tego budynku stanowi jego elewacja, która została stworzona z kolorowej chaotycznie ułożonej mozaiki oraz charakterystycznych dla Gaudiego łuków. Wejście do tegoż budynku kosztowało 20 euro, więc byłem niestety zmuszony zrezygnować. Po południu postanowiłem wybrać się do dzielnicy, gdzie dawniej mieściła się wioska olimpijska. Obecnie jest to miejsce pełne przestrzeni, niezwykłych rzeźb oraz fontann. Pomiędzy główną drogą a bulwarem nadmorskim znajdują się 2 wieżowce oraz ciekawie wyglądający szpital, który większość z moich znajomych po zobaczeniu zdjęcia nazwało hotelem. Co najdziwniejsze, zaraz obok szpitala znajduje się kasyno. 

Barcelona dzień 2


20.09, czyli 2 dnia pobytu w Hiszpanii obchodziłem 19 urodziny, więc postanowiłem wcześnie wstać, by wykorzystać ten dzień maksymalnie. Wstałem około 7.00 i co mnie zdziwiło, w pokoju nie było już nikogo! Dzień rozpocząłem od zjedzenia jednego z polskich pasztetów, które kupiłem w Anglii. Po krótkim i szybkim śniadaniu ruszyłem oglądać oryginalne miasto jakim jest niewątpliwie Barcelona. Nie wiem czy wiecie, ale całe centrum miasta składa się z ulic przecinających się pod kątem prostym tworzących siec kwadratów. Fasady mijanych przeze mnie budynków reprezentowały starą hiszpańską architekturę oraz nowoczesny modernizm. W przeciwieństwie do tego co widzimy na ulicach polskich miast, tutaj stare oraz nowe budownictwo zostało ze sobą połączone w zachwycający sposób. Gdy dotarłem do Piazza Catalunya byłem nieco zdziwiony, ponieważ plac był pusty. Jedynie na przeciwległym końcu widziałem rzekę ludzi wypływającą ze stacji metra, która kierowała się na Ramblas. Ja w przeciwieństwie do tłumu zjechałem ruchomymi schodami pod ziemię gdzie w przeciwieństwie do powierzchni było pełno ludzi. Pod powierzchnią znalazłem punkt informacji turystycznej, gdzie kupiłem bilet na mecz piłki nożnej FC Barcelona – Sporting Gijon, następnie ruszyłem na stację kolejki podziemnej. Metrem chciałem się dostać do pobliskiej Baladony, leżącej na Costa Brava. Podróż do ostatniej stacji metra Baladona – Pompeu Fabra zajęła mi około 30 minut. W Baladonie postanowiłem czym prędzej dostać się na plażę, by odbyć spacer wzdłuż morza Śródziemnego. Kąpiel w morzu była niestety nie na miejscu, ponieważ zbierało się na deszcz. Po dotarciu do 4 kilometrowej promenady wiodącej równolegle do torów kolejowych oraz plaży postanowiłem poprosić pewnego starszego Hiszpana o zdjęcie. Prośba w języku angielskim nie została niestety przez niego zrozumiana, więc musiałem się z nim porozumieć w uniwersalnym języku: na migi. Następnie przeszedłem tunelem pod torami kolejowymi i doznałem szoku.
Na wprost mnie stała cytrynka, identyczna do mojej! (cytrynka- Citroen AX) dokładnie taki sam model, biała, bez tylnej wycieraczki. Byłem wtedy tak przejęty, że zapomniałem o tym, by ją sfotografować. Po dotarciu do plaży postanowiłem włączyć telefon, by skontaktować się z rodzicami. Zadzwoniłem wtedy również do mojej przyjaciółki by opowiedzieć jej, że u mnie wszystko w porządku. Przez resztę wyprawy mój telefon był wyłączony. Muszę przyznać, że czas w którym mogłem sobie pozwolić na nie używanie zegarka oraz wyłączenie telefonu był najlepszym czasem w moim życiu. Mogłem dzięki temu odizolować się i zapomnieć o wszystkich problemach, które zostały w Polsce oraz w Anglii. Serdecznie polecam wypoczynek bez internetu telefonu i zegarka! Wracając do plaży w Baladonie, spotkałem na niej starsze niemieckie małżeństwo. Słysząc język niemiecki postanowiłem poprosić ich o fotografię. Po wykonaniu zdjęcia przez Panią Christine postanowiłem uciąć sobie z nią pogawędkę. Dowiedziałem się, że do Barcelony tak jak ja przyjechała dzień wcześniej, lecz w przeciwieństwie do mnie jej wyprawa do stolicy Katalonii nie była szczęśliwa ponieważ została okradziona na dworcu kolejowym. Było mi jej żal, ponieważ straciła wszystkie swoje dokumenty. Z tego miejsca chciałbym uprzedzić wszystkich podróżujących do Barcelony. Uważajcie na kieszonkowców! Ja podczas swojego pobytu również miałem wątpliwą przyjemność doświadczenia na własnej skórze próby kradzieży. Lecz o tym później. Po rozstaniu z niemcami szedłem na północ wzdłuż plaży. Po drodze obserwowałem z uwagą elewacje domów znajdujących się przy promenadzie. Domy te były o niezwykłe, ponieważ bardzo mocno zaznaczał się w nich styl arabski. Bardzo ciekawie wyglądały również kombinacje wąskich od frontu kamieniczek, które znacznie różniły się wysokością. Muszę przyznać, że wyglądało to dosyć ciekawie. Wracałem już promenadą, ponieważ zaczęło padać i mogłem się ukryć przed deszczem pod dachem jednej z kamieniczek.
Po przeczekaniu deszczu postanowiłem przespacerować się na kamienny falochron, gdzie para Pakistańczyków z największą przyjemnością sfotografowała mnie na tle Costa Brava. Jako że było już prawie południe postanowiłem coś zjeść. W tym celu wybrałem się do centrum Baladony, gdzie znalazłem sympatycznie wyglądający bar Tapas „Can Teixido”. Gdy zająłem miejsce zaraz podeszła do mnie cudownie wyglądająca młoda hiszpanka, którą poprosiłem aby podała mi tradycyjne hiszpańskie Tapas. Po ok 5minutach otrzymałem od niej talerzyk pełen świeżych oliwek oraz filiżankę czekolady. Czekolada którą dostałem wydawała mi się nadzwyczaj słodka i nic w tym dziwnego, ponieważ Hiszpanie są mistrzami jeśli chodzi o gorącą czekoladę. połączenie nadzwyczaj słodkiej czekolady i słonych oliwek może wydawać się dziwne, lecz smakuje wyjątkowo. Zwłaszcza w Hiszpanii! Powinienem wspomnieć jeszcze o cenie wspomnianego Tapas, która wynosiła zaledwie 5euro!!Po opuszczeniu Baladony udałem się do miasta, by zobaczyć najsłynniejszy zabytek Barcelony. Mowa oczywiście o Sagrada Familia. Przybliżę nieco historię tego wspaniałego kościoła osobom, które słyszą o nim po raz pierwszy. Sagrada Familia to największy kościół w Barcelonie. Został zaprojektowany przez niezwykłego artystę: Antonio Gaudiego. Budowa kościoła rozpoczęła się w 1882 roku i trwa do dzisiaj. Budowa trwa tak długo, ponieważ założeniem Gaudiego było to, by bazylika z każdej strony miała zupełnie inny wygląd. Aby tego dokonać Gaudi zaprojektował niesamowitą ilość niepowtarzalnych detali architektonicznych co zajęło mu 15lat, przez ten okres niestety nie zdążył on ukończyć całego projektu, ponieważ cały czas wprowadzał on nowe założenia. Niestety nie zwiedziłem od środka tej zachwycającej swoim ogromem oraz wyglądem świątyni, ponieważ w kolejce na wejście musiałbym spędzić około godziny, a wstęp to koszt 15 euro! Po dokładnym przyjrzeniu się każdej z fasad świątyni postanowiłem odpocząć w pobliskim parku w cieniu egzotycznych palm. Spod Sagrada Familia wybrałem się na spacer wąskimi uliczkami Barri Gotic (starego miasta). Do centrum dzielnicy dotarłem metrem wysiadając na stacji Jaume I.
Zwiedzanie rozpocząłem od północnej części starówki, gdzie próżno można szukać turystów. Mogłem dzięki temu zobaczyć, jak żyją ludzie w prawdziwej Barcelonie.Spacerując pomiędzy małymi sklepikami na parterach lekko zaniedbanych kamienic które dzieliła uliczka o szerokości nie większej niż 3metry oraz przepiękne, czerwone kwiaty w donicach przed każdym oknem sprawiły, że poczułem się jak prawdziwy Hiszpan. Dla porównania wybrałem się również do reprezentacyjnej części Barri Gotic. Tam wszystko wyglądało bardzo podobnie, tyle że było tu znacznie więcej ludzi a zamiast sklepików wszędzie znajdowały się sklepy z pamiątkami. Na centralnym placu starego miasta przy którym znajduje się katedra bardzo ciekawie wygląda połączenie średniowiecznych murów z nowoczesnym szkłem oraz tworzywem sztuczny. Hiszpanie są mistrzami łączenia starszej architektury z nowoczesnością. Do wieczora intensywnie zwiedzałem stare miasto spacerując wąskimi uliczkami, byłem między innymi na uroczym Placa Reial na którym w rzędach rosły wspaniałe palmy, byłem przy muzeum czekolady (museum la xocolata) lecz nie odwiedziłem tego miejsca z powodu ceny, która wynosiła 20euro. Wieczorem, jako że był to dzień moich urodzin wybrałem się z Jenna na imprezę do najlepszego klubu w mieście jakim jest RAZZMATAZZ. Muzyka serwowana przez miejscowych Dj'ów była niesamowita, w pełni oddawała śródziemnomorski klimat tego miejsca. Do tego ludzie, którzy bawią się zupełnie inaczej niż w Polsce. Tego nie da się opisać. Tam trzeba być! Po imprezie wróciliśmy metrem do hostelu. 19 urodziny pozostaną zapewne na długo najlepszym dniem mojego życia.

Barcelona dzień 1

Po opuszczeniu terminalu zacząłem szukać autobusu, który zawiezie mnie do centrum miasta oddalonego o ok pół godziny jazdy. Bez trudu odnalazłem właściwy środek transportu i dostałem się do centrum. W drodze, gdy po raz pierwszy spotkałem się z barcelońską architekturą byłem tak zachwycony, że nie wiedziałem już czy to jawa czy sen. Po dotarciu na Piazza Catalunya (czyli w samo centrum Barcelony) postanowiłem jak najszybciej wymienić funty na euro, znaleźć Mediterranean Hostel i wyruszyć poznać to wyjątkowe miasto. Lecz najpierw musiałem dostac się do hostelu, który znajdował się przy stacji metra Giron. Ja z czystej chęci realnego kontaktu z katalońską ulicą wyruszyłem pieszo. Droga do 335 Disputacio str. była dla mnie pełna westchnień nad tym co widzę. Budynki niczym z obrazów Salvadora Dali, ogromne fontanny oraz przepiękne hiszpanki. Dotarcie do hostelu zajęło mi ok 15 minut. na miejscu zostałem serdecznie przywitany przez recepcjonistę, który oprowadził mnie po hostelu pokazując salę komputerową (z której nie miałem zamiaru korzystać) oraz mój pokój. W pokoju tym, prócz mnie mieszkało jeszcze 9 osób, które w czasie mojego kwaterowania korzystały z uroków Barcelony. Po wrzuceniu wszystkich rzeczy do szafki na kluczyk ruszyłem zdobywać stolicę Katalonii zabierając ze sobą jedynie 20 euro oraz dowód osobisty. Z racji tego, że temperatura w Barcelonie we wrześniu nie spada poniżej 20 stopni Celsjusza (nawet w nocy) postanowiłem, że to cudowne miasto będę zwiedzał w klapkach. Do miasta wyruszyłem około 20.00. tym razem nie na pieszo, lecz metrem ze stacji Giron oddalonej od hostelu o 2minuty spaceru. W metrze zakupiłem tygodniowy bilet i czekałem na najbliższy pociąg do Piazza Catalunya. Na stacjach barcelońskiego metra, nawet pomimo zorganizowanej klimatyzacji jest strasznie gorąco. W przeciwieństwie do wnętrza pociągów, gdzie jest bardzo przyjemnie. Drzwi do wagoników metra trzeba otwierać przez obrót klamki, co było dla mnie pewnego rodzaju nowością. Tak więc gdy nadjechał skład czekałem aż otworzą się drzwi, i gdyby nie uprzejmy hiszpan musiałbym pewnie czekać na kolejny pociąg. Czekanie jednak nie trwałoby długo, ponieważ pociągi w późny sobotni wieczór kursują bardzo często. Metrem musiałem pokonać dość krótki odcinek pomiędzy stacją Giron a Passeig ge Gracia, jednak przez ten czas zdołałem podsłuchać rozmowę dwóch Hiszpanów. Podejrzewam, że nie mówili oni po hiszpańsku, lecz w ich lokalnym dialekcie jakim jest kataloński. Możecie mi wierzyć na słowo. Język kataloński to najbardziej melodyczny język na świecie! Polecam posłuchanie tego języka za pośrednictwem strony internetowej Radia Catalunya. Po dotarciu na Passeig de Gracia postanowiłem odbyć spacer głównym deptakiem miasta, czyli Las Ramblas. Ulica ta, jak przystało na reprezentacyjną arterię Barcelony była pełna ludzi. Bardzo ciężko było przeciskać się między ludźmi podziwiając jednocześnie piękno tej niezwykłej ulicy. Mniej więcej w połowie ulicy prowadzącej z Piazza Catalunya do portu postanowiłem coś zjeść, a jako że Rambla znajduje się w samym centrum miasta to nie było dla mnie problemem znalezienie czegoś interesującego. Wybrałem restaurację La Poma. Wystrój tej restauracji był dość nowoczesny, jednak hiszpański klimat nadawały temu miejscu liczne fotografie oraz wielki piec służący do wypieku pizzy. W tej jak się okazało po cenach dość ekskluzywnej restauracji zamówiłem pizze Margerite oraz sok pomarańczowy. Kelner zaproponował mi sok ze świeżych owoców, lecz ze względu na cenę wybrałem zwykły. Mimo to hiszpański zwykły sok jest nieporównywalnie lepszy od polskiego soku ze „świeżych” pomarańczy. Pizza jak na swoją cenę nie zachwyciła smakiem, po zjedzeniu i zapłaceniu rachunku wraz z napiwkiem ruszyłem w kierunku morza Śródziemnego idąc Las Ramblas. Na końcu Ramblas czekała na mnie kolumna z Krzysztofem Kolumbem na szczycie, jednak ja chciałem czym prędzej znaleźć się na plaży, więc kontynuowałem mós spacer. Po drodze minąłem również termometr który o 21.15 wskazywał +21o. Na plaży znalazłem się 15 minut później, przyjemna lekka bryza orzeźwiała powietrze. Morze było bardzo spokojne, więc postanowiłem zamoczyć stopy aby schłodzić je po ciężkim dniu. Wbrew pozorom woda w morzu wydała mi się zimna, przypominała temperaturą tą z naszego Bałtyku. Jednak nie zrażając się tym szedłem wzdłuż brzegu. Gdy dotarłem do Port du Olympic postanowiłem zawrócić, wracałem już jednak szerokim bulwarem przy którym znajdowały się zasadzone w rzędach palmy. Wracając do hostelu postanowiłem po drodze zobaczyć zabytkowe stare miasto. Dotarłem więc na Placa de Sant Jaume, gdzie znajduje się siedziba władz miasta. Do Hostelu wróciłem dość wcześnie bo około północy. W pokoju nie byłem jednak sam. Poznałem wtedy moich włoskich współlokatorów oraz sympatyczną Nowozelandkę Jenny, z którą to szybko się zaprzyjaźniłem.

lot do Barcelony!

Podczas długich wrześniowych dni w Wakefield (cały wrzesień pracowałem na nocnej zmianie) rozmyślałem o tym, co zrobić z ostatnim tygodniem mojego pobytu w Anglii. Ostatni tydzień miałem wolne, aby móc odebrać należne mi wynagrodzenie za ostatnie 7 dni pracy. Miałem różne pomysły na temat spędzenia tegoż tygodnia. Początkowo myślałem o wycieczce organizowanej przez biuro podróży, lecz ceny takich wyjazdów nie były zachęcające. Sam nie wiem skąd pojawił się pomysł zorganizowania czegoś samemu. Czyli samodzielnie kupić bilet na lot i zarezerwować nocleg w hostelu. Początkowo planowałem wyjazd na Cypr lub do Grecji. Jednak z powodu zbyt krótkiego terminu do odlotu ceny podróży były krótko mówiąc mało konkurencyjne. Pewnego dnia znalazłem ciekawą ofertę na lot do Barcelony. Po wyszukaniu w internecie ofert hosteli podjąłem decyzję. LECĘ DO BARCELONY!! Przygotowania tradycyjnie rozpoczęły się od kupna mapy i żmudnego zastanawiania się nad tym co warto zobaczyć. Planów było bardzo dużo, więc postanowiłem lecieć do Hiszpanii na całe 6 dni. Okres od rezerwacji do dnia odlotu był najdłuższym okresem podczas całego pobytu na wyspach. Lecz w końcu nadszedł 19 września 2010. Tego dnia najbardziej bałem się kontroli na lotnisku oraz tego, że czegoś zapomniałem. Jednak wszystko było w najlepszym porządku. Odprawa trwała ok. 5minut. Później musiałem już tylko cierpliwie czekać na lot. Lot rozpoczął się spokojnie, jak każdy. Lecz nad południową Francją sytuacja zmieniła się o 180o, na pokładzie samolotu starsza Pani doznała ataku serca. Na skutek tego piloci byli zmuszeni lądować awaryjnie na lotnisku w Tuluzie. Pamiętam ten strach gdy spokojnie siedziałem sobie na swoim miejscu, a pilot nagle zakomunikował, że musimy awaryjnie lądować. Możecie mi wierzyć lub nie, ale miałem już wtedy najgorsze wizje przed oczami, dopiero gdy stewardessa wyjaśniła wszystkim co się stało, poczułem ulgę. Im bliżej byliśmy lądowania tym wyraźniej było widać spaloną słońcem suchą ziemię koloru pomarańczowego w okolicach Tuluzy. Po wylądowaniu ogromne wrażenie zrobiła na mnie główna siedziba koncernu Airbus. Widziałem również na własne oczy, jak w powietrze wzbijał się ogromny Airbus BELGUA. Francuskie służby celne bardzo ociągały się z wypuszczeniem nas z samolotu. Trwało to około pół godziny nim mogłem poczuć ciepłe zwrotnikowe powietrze. Ciepło panujące na południu Europy jest niesamowite. Niczym nie przypomina naszych polskich upałów. Tamto ciepło jest po prostu przyjemne. Jako geograf mam na to wytłumaczenie. Francja i Hiszpania znajdują się w strefie klimatu zwrotnikowego-morskiego, który sprawia, że klimat tam jest znacznie bardziej komfortowy. Wracając do Tuluzy, po wyjściu z samolotu zostaliśmy wraz z innymi pasażerami zapakowani do 3 ciasnych autobusów w których to klimatyzacja nie nadążała z obniżeniem temperatury. W autobusie spędziłem około 30 minut. Po wyjściu z autobusu (co jest dla mnie kompletną paranoją) musieliśmy wszyscy udać się do kontroli bezpieczeństwa gdzie w kolejce straciłem niecałe pół godziny. Po przejściu do hali odlotów usłyszałem komunikat, aby pasażerowie lotu do Barcelony udali się do bramki. I tak zakończyła się moja francuska przygoda. Po powrocie do samolotu start odbył się bez żadnych problemów. Krajobrazy za oknem przyprawiały o zawrót głowy. Wyobraźcie sobie lot nad spalonymi słońcem Pirenejami. Za górami rozciągał się z okna przepiękny krajobraz hiszpańskiego Costa Brava. Morze Śródziemne przywitało mnie swoim powalającym z nóg błękitem. Gdy poczułem że zaczynamy lądowanie wiedziałem, że raj jest coraz bliżej. Po lądowaniu w Barcelonie powietrze wydało mi się znacznie bardziej przyjazne niż w Tuluzie.

Southport + Walia

Kolejną godną opisania podróżą, którą odbyłem na Wyspach Brytyjskich był wyjazd na weekend do mojej kuzynki w Southport niedaleko Liverpoolu. Swoją podróż rozpocząłem w sobotę z samego rana. Do Southport podróżowałem pociągiem z Wakefield przez Leeds oraz Manchester. W Manchesterze miałem około 2godziny na zwiedzanie miasta. Jako że Manchester nie jest małym miastem, to postanowiłem jedynie musnąć tego klimatu tego miasta. Zdążyłem jedynie przespacerować się deptakiem w centrum, zobaczyć arkady handlowe oraz Beetham Tower czyli najwyższy budynek w mieście. Ograniczony przez upływający czas mogłem jedynie zobaczyć z daleka słynne Manchester Eye oraz gmach muzeum miejskiego. Podróż kontynuowałem ze starej, zabytkowej Victoria Station strasznie głośnym pociągiem relacji Manchester Victoria - Southport. W nadmorskim kurorcie jakim jest niewątpliwie Southport przywitała mnie kuzynka Beata. Po dotarciu do jej mieszkania oraz po zjedzeniu brytyjskiego śniadania (mowa o fasolce, jajecznicy, toście i parówkach) wyruszyliśmy na plażę oraz na molo. Po drodze spotkaliśmy pomnik polskich żołnierzy oraz ogromny monument ku czci Królowej. Następnie udaliśmy się na molo, na końcu którego rozpościerał się wspaniały widok na morze Irlandzkie w czasie odpływu. Na końcu molo nie mogliśmy przegapić okazji, by uwiecznić tą chwilę na kilku fotografiach. Następnie udaliśmy się na plażę, by przespacerować się po terenach na których za niecałe 12godzin będą 2 metry wody. Zmierzając w stronę Victoria Park spacerowaliśmy razem promenadą nadmorską wspominając czasy młodości spędzone w Nowogardzie. Zawędrowaliśmy do celu naszego spaceru, gdzie doświadczyliśmy kaprysów brytyjskiej aury. Byliśmy świadkami przerwania przez deszcz arcyciekawego meczu w bule. Na skutek nasilających się opadów deszczu postanowiliśmy wrócić do domu, by zjeść obiad. Wieczorem we trójkę razem z kuzynką oraz jej partnerem udaliśmy się nad morze, by zobaczyć przypływ. Zgodnie z opisami, które słyszałem na temat tego zjawiska morze dążyło w naszą stronę bardzo szybko. Niesamowicie nocą prezentuje się łuna światła nad Blackpool oddalonym w linii prostej od Southport o 15 km (jako, że oba miasta leżą po przeciwnych stronach zatoki, lądem dystans ten wynosi 60km) Po powrocie do domu szybko udaliśmy się spać, ponieważ w niedzielę czekała nas długa podróż do Walii. W podróż do Walii udaliśmy się samochodem należącym do Pawła, chłopaka mojej kuzynki. Jadąc na miejsce ustaliliśmy, że jedziemy zdobyć najwyższą walijską górę; Mount Snowdon (1085m.n.p.m.). w drodze na miejsce nie mogłem się nadziwić pięknym krajobrazom oraz napisom w języku walijskim. Na miejsce dotarliśmy ok 14.00. krótka przerwa w celu obmyślenia strategii i ruszamy w górę! U podnóża góry pogoda była przepiękna, lecz po przejściu połowy dystansu na szczyt pogoda gwałtownie zaczęła się zmieniać. Wszystko rozpoczęło się od nadejścia chmury oraz mgły, widoczność była ograniczona do 100m. Następnie podczas bliskiego spotkania z owcami zaczął padać deszcz. Góra zaczęła stawiać nam co raz większe wymagania. Trawiaste zbocza zamieniły się w mokre od deszczu, a przez to bardzo śliskie skały. Przed decydującym podejściem spotkaliśmy dwoje brytyjskich zdobywców gór. Po krótkiej rozmowie zmobilizowani ruszyliśmy na sam szczyt, który cali przemoknięci zdobyliśmy po ponad 2godzinach. Na samym szczycie, dzięki fatalnej pogodzie nie było widać kompletnie nic. Temperatura znacznie różniła się od tej u podnóża, więc po krótkiej przerwie posileni kanapkami oraz pączkami rozpoczęliśmy gorszą część naszej wyprawy: zejście z góry. O ile na szczyt wejście było stosunkowo łatwe, tak schodzenie po mokrych skałach wymagało od nas ogromnej uwagi. Na szczęście zeszliśmy z góry cali i zdrowi. Do auta powróciliśmy około godziny 17. Następnie postanowiliśmy wybrać się jeszcze na wodospad Pistyll Rhaeadr, który jest najwyższym wodospadem o jednym progu w całej Anglii. Jednak podróż do tego miejsca nie należała do najprzyjemniejszych. Wszystko przez bardzo wąskie walijskie drogi, na których z trudem mieścił się jeden większy samochód. Sam wodospad zrobił na nas ogromne wrażenie. Szum wody, spadającej z wysokości 80m oraz śpiew ptaków pośród otaczającego to miejsce lasu był niezwykły. Po sesji fotograficznej u stóp tego magicznego miejsca musieliśmy niestety wracać, ponieważ czekała nas długa droga powrotna. Zmęczeni i szczęśliwi dotarliśmy z powrotem do Southport późnym wieczorem. Następnego dnia musiałem niestety wracać z samego rana do pracy do Wakefield.

London

Wyjeżdżając do Londynu miałem zaplanowaną każdą wolną chwilę, lecz jak się później okazało moje plany musiały zostać nieco zmodyfikowane. Jak przystało na samotnego podróżnika musiałem zaopatrzyć się w mapę miasta, co zrobiłem jeszcze w Wakefield. W drodze do stolicy Wielkiej Brytanii zacięcie studiowałem mapę szukając miejsc wartych odwiedzenia. Londyn przywitał mnie ogromnym hałasem, wielką liczbą ludzi (mimo, że była to już godzina 21, co w angielskich warunkach jest porą wyjątkowo późną). Nim udało mi się ustalić moją pozycję na mapie minęło około 15minut po czym ruszyłem w stronę Big Bena. Po drodze widziałem również słynne Opactwo Westminster. Big Ben ujrzałem około 21.30. W pierwszej chwili, gdy ujrzałem najsłynniejszy zabytek Londynu, byłem nieco zawiedziony oświetleniem zegara. Pomimo że Londyn to tak wielkie miasto, śmiało mogę przyznać, że miasto to nie jest nadzwyczaj oświetlone w przeciwieństwie do wielu miast kontynentalnej Europy. Fason, jeśli chodzi o nocne iluminacje podtrzymuje jedynie budynek brytyjskiego parlamentu oraz Big Ben (jedynie od strony Tamizy!). Nie mogłem oczywiście pozostawić tego miejsca bez fotografii. Jako że chciałem mieć jakąkolwiek pamiątkę z tego miejsca postanowiłem poprosić małżeństwo z Niemiec o wykonanie fotografii. Para ta była nieco zdziwiona tym, że o fotografię prosi ich polak w Wielkiej Brytanii mówiący po niemiecku.
Po wykonaniu paru fotografii postanowiłem wybrać się pod London Eye, by z bliska zobaczyć ogrom tej konstrukcji. Po chwili zachwytu kontynuowałem swoją podróż bulwarem biegnącym wzdłuż Tamizy. Szedłem w dół rzeki w stronę Embankment, a następnie na Picadilly Circus by tam zobaczyć życie wielkiego Londynu nocą. Widok był niesamowity. Setki, jak nie tysiące ludzi podążały przez centralny plac miasta, który oświetla ogromny ekran reklamujący Coca-Colę. Pośrodku placu znajduje się fontanna wokół której zbierały się grupy młodzieży oraz ludzi wszelkiego rodzaju kultur. Na Picadilly Circus rozpocząłem poszukiwania sklepu z pamiątkami. Znalazłem niedaleko sklep prowadzony przez pakistańskich emigrantów i zakupiłem tam (legendarne) śnieżne jajeczko oraz parę widokówek. Z Picadilly przespacerowałem się na Leicester Square, gdzie znajdują się najlepsze kluby, kina oraz kasyna Londynu. Cały ogromny plac był wypełniony ludźmi. Taki widok robi wrażenie.
Kolejnym przystankiem był Millenium Bridge. Słynny bujający się most. Kontynuując spacer wzdłuż Tamizy dotarłem do Tower Bridge po przejściu którego dotarłem do dzielnicy czarnoskórych: East London. Była północ. Możecie wyobrazić sobie co czułem idąc sam ulicą, widząc grupki czarnoskórych, pijanych młodych ludzi. Jako że nie należę do człowieka lubiącego ryzyko wolałem omijać ich szerokim łukiem. Około 1.30 dotarłem do miejsca, które dla mnie jako dla geografa było bardzo ważnym punktem wyprawy. Chodzi o Greenwich Park i królewskie obserwatorium, które wyznacza południk 0o. jednak ku mojemu niezadowoleniu park ten był zamykany na noc. Otwierano go dopiero o 8 rano. Tak więc postanowiłem dostać się do City. Lecz tym razem pociągiem, nie na pieszo. Okazało się, że pociągi kolejki podmiejskiej oraz metra NIE KURSUJĄ W NOCY, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem w jednym z największych miast Europy. Nie wiedząc co robić dalej (była 2.00 w nocy) postanowiłem poszukać przystanku autobusowego. Po ok. pół godziny znalazłem przystanek z autobusami kursującymi do centrum miasta. Na piętrowy, czerwony, londyński autobus czekałem ok 30 minut. W międzyczasie widziałem grupy chuliganiących murzynów, co potęgowało strach. Gdy przyjechał autobus okazało się, że jest to Scania „made in Poland”. Od razu zrobiło mi się lepiej. Siedziałem w końcu w autobusie wyprodukowanym w Słupsku, który wywiezie mnie z tego przerażającego miejsca. Po przyjeździe do centrum powróciłem na Leicester Square, gdzie przeżyłem szok. Prócz pracowników porządkujących plac widziałem jedynie parę mocno pianych osób. Było to dla mnie bardzo dziwne, ponieważ nie sądziłem że sobotnia noc w Londynie cichnie tak szybko. Zacząłem robić się senny oraz zrobiło mi się zimno, więc rozpocząłem poszukiwania miejsca by napić się kawy, usiąść i odpocząć. Znalazłem MC Donald's, który mieścił się niedaleko Picadilly. Okazało się, że będzie on otwarty dopiero od godziny 5.00 (w centrum Londynu nie ma Mc Donalds'a czynnego 24h!!). Przez godzinę błądziłem ulicami w centrum miasta czekając na upragnioną 5.00. pod Maka wróciłem ok 4.30. prócz mnie czekał tam też azjata uzbrojony w aparat. Na otwarcie czekaliśmy do ok 5.15. Po otwarciu zamówiłem sobie kawę oraz kanapkę. Była to moja 1 kawa w życiu. Zaraz po wypiciu jej, moja senność ustąpiła. Chwała wynalazcom kawy! Popijając zbawienny dla mnie napój opracowałem nową wersję planu na zaczynający się dzień w Londynie.
O godzinie 6.00 byłem już pod Big Benem, ponieważ chciałem usłyszeć bicie legendarnego zegara znanego na całym świecie. Bicie dzwonów Big Bena, wschód słońca na moście nad Tamizą oraz samoloty podchodzące jeden za drugim do lądowania to scena której na pewno nie zapomnę do końca życia. Po tej przepięknej scenie ruszyłem na autobus, który zawiózł mnie na Greenwich. O tej porze było tu bardzo cicho. Ucieszyłem się widząc otwartą bramę parku, przyspieszyłem kroku by czym prędzej znaleźć się na południku, który wyznacza czas na świecie. Samo obserwatorium było niestety zamknięte, lecz linia południka 0o była bardzo wyraźnie oznaczona nawet poza terenem obserwatorium. Dyskomfort z powodu zamknięcia obserwatorium wynagrodził mi za to widok rozciągający się z pobliskiego punktu obserwacyjnego. Widać z niego było wyraźnie dzielnicę drapaczy chmur oraz city. Schodząc ze wzniesienia na którym znajduje się obserwatorium spotkałem bardzo przyjacielsko nastawione wiewiórki, które podbiegały do mnie z myślą, że coś dostaną. Na ich nieszczęście nie miałem przy sobie nic do jedzenia. Jedynie papiery, które posłużyły mi za wabik na wiewiórki, by podeszły na tyle blisko abym mógł je sfotografować. Wiewiórki te były bardzo oswojone ponieważ bez skrupułów podbiegły do mnie i zabrały kawałki papierków oraz drobne gałązki które mogłem im zaoferować. Z Greenwich wróciłem autobusem do stacji metra Waterloo. Na tejże stacji pierwszy raz w życiu odbyłem podróż tym niesamowitym środkiem komunikacji miejskiej. Londyńskie metro ma podobno swój niepowtarzalny klimat. Muszę się z tym zgodzić. Takiego zapachu nie spotkałem nigdzie indziej na świecie. Muszę zaznaczyć, że zapach ten jest bardzo przyjemny! Nie spotkałem się z takim zapachem nigdzie indziej, więc nie potrafię tego niestety porównać do czegoś dobrze nam znanego. Pierwszym celem podczas podróży metrem była stacja King Cross gdzie poszukiwałem legendarnego peronu 9 i ¾, lecz niestety z powodu remontu cały peron 9 i 10 były zamknięte. Jako że była już godzina 10.00 postanowiłem udać się na London Eye. W cenie odbycia podróży nad Londynem mogłem również zobaczyć film reklamujący London Eye w 5D (3D+śnieg, płomienie). Ten krótki seans prawie zwalił mnie z nóg. To po prostu trzeba zobaczyć, a to był dopiero przedsmak tego co nadchodzi. Około 11 byłem już w kapsule zmierzającej w górę. Widoki są niesamowite. Polecam podróż London Eye każdemu, kto wybiera się do stolicy Wysp Brytyjskich. Po wizycie na L E strasznie głodny pojechałem zobaczyć Millenium Bridge za dnia. Muszę przyznać, że w dzień prezentuje się on znacznie bardziej okazale. Po przejściu Millenium br. udałem się do Tate Modern. Czyli do galerii sztuki nowoczesnej, która dla mnie i dla mojego pustego żołądka okazała się zbyt nowoczesna i niezrozumiała. Jedyne co zapamiętałem z Tate to kompozycja polskiej artystki przedstawiająca greckiego boga stojącego nad stertą ubrań oraz The Three Dancers Pabla Picassa. W celu zaspokojenia głodu musiałem udać się do restauracji Mc Donald's lecz nie było to takie łatwe. Pytałem wielu osób jak tam trafić, lecz każdy udzielał mi innej informacji. Po żmudnych poszukiwaniach w końcu mi się udało. Po zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych wyruszyłem do brytyjskiego muzeum narodowego. Byłem tak bardzo zmęczony, że oglądanie niezwykłych eksponatów było dla mnie bardzo nużące, tak więc tylko dzięki mojemu aparatowi cyfrowemu marki Viwitar (kupionemu za 15funtów) mogę teraz podziwiać to, co widziałem w tym przeogromnym budynku. Po wyjściu musiałem odpocząć i zaczerpnąć tchu na schodach wspaniałego gmachu muzeum. Odpoczywałem tam razem z wieloma turystami, którzy również chcieli zobaczyć na własne oczy często bardzo niezwykłe eksponaty w postaci mumii, popiersi egipskich faraonów oraz antycznych rzeźb. Po opuszczeniu terenu muzeum udałem się do pobliskiego sklepu w celu kupna długopisu, by wypełnić i wysłać kartki pocztowe, co zrobiłem w pobliskim Mc Donaldzie. Było już popołudnie, więc postanowiłem odwiedzić najbardziej luksusowy dom handlowy na świecie. Mowa oczywiście o Harrods'ie. Na miejscu postanowiłem znaleźć prezent urodzinowy dla mojej najlepszej przyjaciółki. Kupiłem wtedy czekoladki z belgijskiej czekolady w ozdobnej puszeczce z wytłoczoną sylwetką Harrods'a.
Wychodząc z tego ociekającego luksusem miejsca zwróciłem uwagę na oryginalne wystawy sklepowe w których to znajdował się między innymi fortepian z kaset magnetofonowych czy sukienka ze spinaczy do bielizny. Z Harrods'a udałem się do Hyde Parku gdzie postanowiłem zobaczyć miejsce w którym rok wcześniej startował Tour de France. Chciałem również usiąść na ławeczce i odetchnąć świeżym powietrzem nad brzegiem The Serpentine, lecz moje plany pokrzyżowała pogoda. Z chwilą gdy usiadłem na ławeczce rozpoczęło się prawdziwe brytyjskie oberwanie chmury. Niczym prawdziwy turysta desperat szedłem przez zachodnią część City na spotkanie z królową Elżbietą. Do Buckingham Palace doszedłem cały przemoczony i zachwycony tym co widzę. Plac przed rezydencją królowej zapiera dech w piersiach. Złota brama (Canada Gate), wspaniała fontanna przy której zdjęcie zrobiła mi sympatyczna japonka. Wrażenie robi też The Mail; czyli aleja wiodąca od pałacu w kierunku Trafalgar Square. Podczas wizyty przy rezydencji rodziny królewskiej zawiodłem się, ponieważ nie było możliwości by stanąć oko w oko ze słynnymi niemymi strażnikami jej królewskiej mości. Przedostatnim punktem mojej londyńskiej przygody były wieżowce w dzielnicy City. Najważniejszym wieżowcem, który chciałem zobaczyć był 30 St Mary Axe (tzw. korniszon) w pobliżu tego oryginalnie wyglądającego budynku znajdują się też bardzo wysoki Heron Tower oraz budynek Loyds'a. Z 30 St Mary Axe wiąże się ciekawa historia. Otóż przed budynkiem poznałem bardzo sympatyczną parę polaków. Lena i Mariusz, których serdecznie pozdrawiam. Z największą przyjemnością zrobili mi zdjęcie przy budynku, który uważam za symbol nowoczesnego Londynu (mowa o 30st.). Opowiedzieli mi również swoją brytyjską historię. Musicie wiedzieć, że każdy polak na wyspach ma swoją niepowtarzalną historię związaną z wyjazdem na wyspy. Ostatnim punktem wyprawy był Regent's Park położony malowniczo na West End. Wizyta w tym parku była dla mnie kojącym doświadczeniem po blisko 22godzinach na nogach. W tym miejscu mogłem w końcu zwolnić i rozmyślać nad tym jak właściwie funkcjonuje ten ogromny organizm miejski. Doszedłem do wniosku, że przyjemnie byłoby mieszkać w mieście takim jak Londyn. Można tu znaleźć wszystko. Mieszkańcy mają szerokie możliwości rozwoju, po pracy mogą odpocząć w jednym z wielu parków. W Londynie latem każdy znajdzie odrobinę orzeźwienia w jednej z wielu wspaniałych fontann rozsianych po całej metropolii... Wracając do Regent's Park. Znalazłem w tym miejscu wspaniały ogród różany. Pomimo późnego lata mogłem tam zobaczyć wiele przecudownych odmian róż. W Regent's Park istnieje również ogród japoński, w którym udało mi się trafić na japońską rodzinę. Niby nic niezwykłego. Lecz sceneria i ich twarze wyglądały niczym prosto z horroru. Czekałem tylko aż zza ich pleców wyfrunie jakaś zjawa, lecz ku mojemu rozczarowaniu nic takiego się nie stało. Swoją drogą z perspektywy czasu uważam, że ta myśl o horrorze była skutkiem zmęczenia. Po opuszczeniu Regent's Parku udałem się pod Big Bena aby się z nim pożegnać. Wracając z Londynu byłem z siebie nadzwyczaj dumny, ponieważ wytrzymałem dzielnie ponad 24godziny intensywnego zwiedzania stolicy Wielkiej Brytanii. Żałowałem jedynie tego, że nie starczyło mi czasu na to, by zobaczyć słynne China Town. O tym co przegapiłem dowiedziałem się dopiero w Polsce, a mowa o głównej, handlowej ulicy Londynu: Oxford Street.

Anglia

Czwartego czerwca 2010roku, wraz z Robertem oraz Dawidem wyruszyliśmy w poszukiwaniu lepszego życia na Wyspy Brytyjskie. Wyjazd ten był tak naprawdę jednym, wielkim zbiegiem okoliczności, gdyż propozycję wyjazdu otrzymałem niecały miesiąc przed lotem. Jak każdy, bałem się pierwszej podróży samolotem, jednak zaraz po starcie moje obawy rozpłynęły się ponieważ start samolotu to najprzyjemniejsza rzecz jakiej może doświadczyć człowiek (zaraz po spacerze gdańską starówką). Na lotnisku im. Robin Hooda w Doncaster przywitał nas ekscentryczny „wujek” naszego kolegi Janka. Życie w Anglii było ciężkim doświadczeniem, lecz nie jest to treścią książki... powiem tylko jedno. Życie w Anglii (pod warunkiem że ma się pracę) daje wielkie możliwości jeśli chodzi o podróże. Pierwszą wyprawę na wyspach odbyłem do pobliskiego Leeds. Miasto to oczarowało mnie swoim urokiem. Szczególnie piękne są arkady handlowe w centrum po oby dwu stronach deptaku oraz plac przed muzeum miejskim. Do Leeds podróżowałem kilkakrotnie. Między innymi na zakupy, lub w celu zabicia czasu wolnego. W lipcu postanowiłem organizować sobie krótkie, jednodniowe, weekendowe wypady do okolicznych miast i miasteczek. Zawsze, gdy planowałem podróż, wspierała mnie Kasia Grzybicka, która zachęcała mnie do wojaży. Pierwszym celem było miasto York uznawane, za najpiękniejsze miasto w West Yorkshire. Trzeba przyznać. Miasto ma swój średniowieczny klimat rodem z filmów o Królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu. Odwiedziłem również brytyjską stolicę kina: Bradford, urokliwe Halifax położone u podnóża malowniczych wzgórz, najwyższą budowlę w Anglii i 4 w Europie czyli Emley Moor oraz Doncaster będące wielkim centrum handlowym. Najbliższe okolice przestały mi już jednak wystarczać i postanowiłem wybrać się do Londynu. Miało to miejsce 28 sierpnia. Wyjazd ten zaplanowałem spontanicznie, gdy zobaczyłem cenę biletu do Londynu która wynosiła 7funtów. 

wakacje, rajd rowerowy Berlin-Kraków


Pomiędzy 1 a 2 klasą liceum postanowiłem zwiedzić okolice Rumii rowerem. Odbyłem wtedy samotne całodniowe wyprawy na Hel, do Jastarni, Krynicy Morskiej oraz do Kościerzyny. Otrzymałem również zaproszenie na rajd rowerowy z Rumii do Kętrzyna wraz z Gosią, Martą, klerykiem Bartkiem, Andrzejem, Pawłem, Marcinem „Zegarem” oraz Maćkiem „Chudym”, których tam poznałem. Pierwszy etap naszej podróży przebiegał z Rumii do Gdańska Oruni, gdzie nocleg mieliśmy zapewniony w budynku plebanii. Etap 2 przebiegał z Gdańska do Kątów Rybackich. podczas tego etapu postanowiliśmy zatrzymać się w Muzeum Obozu Koncentracyjnego w Sztutowie gdzie oddaliśmy cześć zabitym tam polakom. Po dotarciu do mety etapu postanowiliśmy pójść na pobliską plażę, by rozpalić ognisko i wykapać się w morzu. Bałtyk o północy wydaje się znacznie bardziej cieplejszy niż za dnia! Po powrocie z plaży ułożyliśmy się razem z wszędobylskimi pająkami do snu na salce plebanii w Kątach Rybackich. Etap 3 przebiegał z Kątów do Elbląga. Spełniłem wtedy swoje pierwsze małe marzenie, było nim odwiedzenie tego miasta. Nie pytajcie mnie skąd to marzenie, bo teraz już tego dokładnie nie pamiętam. Być może wydawało mi się, że jest Elbląg jest bardzo podobny do Słupska, co po części okazało się prawdą. 4 Etap przebiegał na trasie z Elbląga do Ornety, gdzie nocowaliśmy na podłodze w zakonie sióstr katarzynek. Następnego dnia wyspani i wypoczęci (za wyjątkiem Gosi, która pożegnała nas o 5:30) wyruszyliśmy na trasę do Jezioran. W Jezioranach przywitał nas proboszcz i jedna wielka pajęczyna na świetlicy środowiskowej, którą nam udostępnił. Po rozpakowaniu panowie zajęli się obiadem. W efekcie ze smakiem zjedliśmy makaron z „sosem” ze śladowymi ilościami dobrze wysmażonej konserwy . Wieczorny spacer w poszukiwaniu jeziora (zmyliła nas nazwa miejscowości) skończył się dłubaniem słonecznika przy pobliskim pomniku. Następnego dnia napięcie wzrosło stu procentowo. Nie dlatego jednak, że przed nami był ostatni dzień jazdy lecz przede wszystkim z faktu, że od rana lało jak z cebra. Tego jeszcze nie było. Pogoda co dziennie nam dopisywała. Wykorzystując minimalne przejaśnienie ruszyliśmy w drogę. Po kilku minutach (z deszczem w tle) rowerzyści byli przemoknięci- dosłownie wszędzie. Znak Kętrzyn na horyzoncie pojawił się szybko. Ostatni konkurs w jeździe na czas, ostatnie wspólne finiszowanie i…. cel został osiągnięty.
     Podczas kolejnych wakacji wyjechałem po raz kolejny na rajd rowerowy z Berlina do Krakowa z wcześniej poznanym klerykiem Bartkiem. W podróż wyruszyłem w połowie sierpnia. Z Nowogardu do Słupska jechałem autobusem, ze Słupska pociągiem do Piły, do Bartka. Dzień po przybyciu pojechałem do Czaplinka aby odwiedzić zaprzyjaźnioną rodzinę Krawieckich. Bardzo miło wspominam dzień spędzony z Natalia, która pokazała mi co ładniejsze miejsca w Czaplinku  oraz to jak zostałem „wyposażony” w broszury dotyczące tego pięknego miasta położonego pośród jezior. Po powrocie do Piły wyruszyliśmy samochodem do Berlina. Pamiętam ten strach przed poznaniem współtowarzyszy podróży którymi była grupa 17 Niemców. Zaraz po przyjeździe i po pozostawieniu rzeczy wyruszyliśmy razem z Dorothe i Sarą zwiedzać miasto. W Berlinie odbywały się wtedy mistrzostwa świata w lekkiej atletyce co sprawiło, że miasto było bardzo gwarne oraz ciasne. Podczas spacerów przez miasto powoli przełamywałem swoja barierę w porozumiewaniu się w języku niemieckim. Dzięki Sarze i Dorothe niemiecki stał się dla mnie bardziej przystępny. Po bardzo długim i wyczerpującym spacerze przez Tiergarten, Alexanderplatz oraz berlińskie City wróciliśmy do miejsca noclegu. Następnego dnia strach przed spotkaniem z reszta grupy paraliżował mnie na każdym kroku. Jednak jak to mówią ”Strach ma wielkie oczy”. Rozmowy z nimi były wspaniałym doświadczeniem. Na początku nie było łatwo, jednak z każda chwilą czułem się coraz lepiej. Całkowicie przełamałem się dopiero 2 lub 3 dnia wyprawy. Wracając do samej podróży, 1 etap naszego rajdu zaczynał się w Berlinie i prowadził do Zossen, gdzie po ciężkim i gorącym dniu mogliśmy wykapać się w miejscowym jeziorze. Podczas 2 etapu najlepszym co mnie spotkało była dobroć płynąca od naszego „szefa” Michaela. Podczas pobytu na basenie mogłem z nim porozmawiać o wielu sprawach różniących nasze kraje (o kulturze, obyczajach itd.). Ten etap kończył się następnego dnia w Dreźnie. Jeśli jakiekolwiek inne miasto na świecie może być porównywane do Gdańska to jest to niewątpliwie Drezno. Miasto urzekło mnie swoją architekturą, zagospodarowaniem terenów miejskich oraz pięknymi parkami nad Łabą. Serdecznie polecam wszystkim czytającym odwiedzenie tego miasta. Kolejny etap prowadził do Grolitz, był to bardzo ciężki etap przebiegający przez Góry Łużyckie. Trasa przebiegała zarówno przez terytorium Niemiec jak i Czech. Liczne podjazdy oraz zjazdy sprawiały, że mogłem poczuć się jak zawodowy kolarz podczas wielkiego wyścigu. Podczas 5 etapu wjechaliśmy na terytorium Polski. Nigdy nie zapomnę przejścia przez most na Nysie Łużyckiej w Zgorzelcu kiedy to wraz z Bartkiem i Dawidem śpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego. Wtedy to ja mogłem zacząć pomagać moim niemieckim przyjaciołom jako tłumacz. Pierwsza taka okazja przytrafiła się w sklepie tuż za mostem przy granicy. 1 etap w Polsce kończył się w Legnicy, gdzie nocowaliśmy w schronisku młodzieżowym. Kolejny etap przebiegał na trasie z Legnicy do Wrocławia. Był to bardzo ciężki etap ze względu na znaczny ruch na drodze oraz wysoką temperaturę. Po przyjeździe do Wrocławia wybraliśmy się na spacer na stare miasto. Muszę przyznać, że Wrocław zrobił na mnie wrażenie, lecz nie tak duże jak Drezno i Gdańsk. We Wrocławiu spędziliśmy również następny dzień, wtedy to Michael wziął na siebie ciężar oprowadzenia nas po stolicy Dolnego Śląska. Najbardziej ucieszyło mnie podczas tego dnia to, że mieliśmy czas dla siebie. Ja jako samotnik byłem bardzo rad, z tego, że mogłem zwiedzić Wrocław chodząc własnymi ścieżkami. Byłem wtedy na Ostrowie Tumskim oraz na promenadzie staromiejskiej. Kolejnego dnia wyruszyliśmy do Opola. Podczas przejazdu przez malutką Oławę spotkała nas miła niespodzianka. Reporter miejscowej gazety zauważył nas i postanowił przeprowadzić z nami wywiad, który ukazał się w Gazecie Oławskiej. W Opolu mieszkaliśmy w Bursie CKP położonej w bardzo sympatycznej okolicy ramp kolejowych oraz ruin zakładów przemysłowych. Kolejny etap wobec którego miałem obawy prowadził do Katowic. Zgodnie z moimi obawami wjazd do GOP'u był strasznym przeżyciem. Spaliny, ruch pojazdów zniszczone chodniki oraz brak ścieżek rowerowych nie wpływały na pozytywne odebranie tej aglomeracji. W Katowicach dzięki uprzejmości Pani w recepcji w schronisku położonym w samym sercu miasta mogliśmy pozwolić sobie jedynie na króciutki spacer wokół budynku. Kulminacyjnym punktem naszej wyprawy był etap z Katowic do Oświęcimia. Był to punkt kulminacyjny ze względu na historię łączącą naród polski i niemiecki. Michael cały rajd przygotowywał nas to odwiedzenia obozów zagłady w Auschwitz oraz w Birkenau. Były to dla nas wszystkich dni przepełnione przemyśleniami dotyczącymi wydarzeń, które miały miejsce w Oświęcimiu podczas II wojny światowej. Ostatnim etapem naszej wyprawy był etap prowadzący z Oświęcimia do Krakowa. W grodzie nad Wisłą przywitała nas wspaniała ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż rzeki. Na ścieżce tej został rozegrany skromny finisz na zakończenie naszej podróży, w którym to musiałem uznać wygraną Bartka. W Krakowie spędziliśmy nie całe 3 dni. Nocleg mieliśmy zapewniony dzięki Bartkowi oraz Dawidowi w seminarium duchownym. Podczas pobytu w Krakowie mogłem w końcu ocenić na własne oczy czy Kraków naprawdę jest tak pięknym jak uważa go duża część moich znajomych. Jak się pewnie domyślacie Kraków nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia. Co więcej,  uważam, że to miasto jest przereklamowane! Miałem dużo czasu, na samotne przechadzki po tym mieście, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że Kraków nie jest wart miana najpiękniejszego miasta w Polsce. Ostatniego wieczora naszego pobytu w Krakowie odbyła się wspólna kolacja w celu podsumowania rajdu. Było bardzo wzruszająco a jednocześnie przezabawnie. Z Krakowa do Piły podróżowałem z Bartkiem pociągiem (w którym zostawiłem swoje mp3). Następnego dnia wróciłem do Słupska ponieważ był to już pierwszy tydzień września. 2 tygodnie później znów wróciłem do Piły, by wziąć tam udział w mistrzostwach miasta w kolarstwie. Nieskromnie muszę przyznać, że w jeździe indywidualnej na czas, która jest moją koronną konkurencją zająłem 4miejsce jako jedyny amator pośród kolarzy klubowych! Następnego dnia miałem wystartować w wyścigu ogólnym, lecz z powodu deszczu nie chciałem ryzykować kraksą.  Klasa maturalna obfitowała w wyjazdy do Trójmiasta gdzie spędzałem dużo czasu na Długim Targu. Po maturze rozpoczął się właściwy etap moich podróży po Europie.

szkoła średnia

Do szkoły średniej chodziłem w Słupsku. Wielu znajomych ciągle pyta mnie dlaczego akurat Słupsk? Za każdym razem odpowiadam. Było to dzieło przypadku, lecz ma to związek z moją fascynacją tym miastem Z perspektywy czasu widzę, że okres mojego życia spędzony w Słupsku był najpiękniejszym okresem mojego życia. Kolejnym argumentem za Słupskiem była jego bliskość do Trójmiasta. W Słupsku wypłynąłem na głęboką wodę, mieszkałem w internacie, musiałem sam stawiać czoła wszystkim problemom. Nie wszystkie wybory były trafne, lecz dzięki przyjaciołom, których poznałem w tym mieście wszystko zawsze kończyło się dobrze. Lecz to nie książka o życiu w Słupsku, tylko o podróżach. Wracając do sedna w czasie nauki w liceum często podróżowałem do Gdańska, gdzie za każdym razem mogłem liczyć na pomoc mojego wujka, oraz na to, że w Gdańsku będę mógł zapomnieć o całym bożym świecie na Długim Targu.

koniec gimnazjum

Wakacje pomiędzy gimnazjum a liceum spędziłem głównie w Słupsku, Ustce oraz w Trójmieście. Najbardziej wyjątkowym momentem tych wakacji był pierwszy wyjazd do Trójmiasta. Nocowałem wtedy u wujka w Rumii. Z wyjazdem tym wiąże się również pierwsza samodzielna podróż pociągiem. Jednak nie było w niej nic równie wyjątkowego jak w pierwszej podróży autobusem. Po zakwaterowaniu u wujka postanowiłem natychmiast jechać w najpiękniejsze miejsce na świecie, czyli na ulicę Długą w Gdańsku. Gdańska starówka jest moim zdaniem najpiękniejszym miejscem na ziemi. Byłem już w wielu miejscach a mimo to wciąż powracam tam z uśmiechem na ustach. Pierwszy raz odwiedziłem to miejsce w wakacje pomiędzy 1 a 2 klasą gimnazjum. Od tamtego czasu za każdym razem przechodząc przez Złotą Bramę czuję coś, czego nie można opisać. W wakacje te odbyłem również niezapomnianą wyprawę rowerową z Rumii do Szczecina. Był to mój pierwszy tak zaawansowany, jeśli chodzi o wysiłek oraz czas wyjazd. Podczas tego wyjazdu nauczyłem się, że należy cieszyć się z tego co się ma. Razem z grupą kilkunastu podopiecznych organizacji salezjańskiej „Nasz Dom” spaliśmy w klasach lekcyjnych lub na plebaniach. Nie zawsze mieliśmy tam dostęp do ciepłej wody oraz podstawowych mediów.
Pierwszą podróżą którą odbyłem samodzielnie, był wyjazd autobusem PKS-u z mojego rodzinnego miasta, Nowogardu do Słupska. Odbyło się to pamiętnego dlugiego majowego weekendu w 2006 roku gdy miałem 14 lat. W tamtym czasie byłem oczarowany Słupskiem, co zresztą trwa do dzisiaj. Jak wiadomo z nowymi doświadczeniami wiąże się stres i strach, a jednocześnie chęć poznania czegoś nowego. W tym przypadku było tak samo. Kilka dni wcześniej, gdy wyjazd był już zaplanowany nie mogłem się doczekać mojej pierwszej samodzielnej podróży. Jednak w dniu wyjazdu stres osiągnął swoje apogeum. Wiąże się z tym zabawna anegdota, otóż po wejściu do autobusu poprosiłem kierowcę o bilet do Słupska, przekazałem kierowcy banknot 50zł i szczęśliwy zająłem miejsce na tyle pojazdu. Okazało się, że ze stresu który mnie ogarną zapomniałem o reszcie, nie wspominając już o bilecie. Gdy zająłem miejsce kierowca zaczął mnie wołać, ja byłem jednak zbyt przejęty tym, by zwrócić na to uwagę. Po pewnym czasie zorientowałem się, że kierowca woła właśnie mnie. Wróciłem po resztę pieniędzy oraz po bilet (który wciąż mam) i cały purpurowy na twarzy wróciłem na swoje miejsce. Podróż trwała 4godzny,ale dla mnie te 4 godziny wydawały się trwać wieczność. W Słupsku czekała na mnie na dworcu PKS ciocia z wujkiem. Było to dosyć dawno temu, dlatego obecnie nie pamiętam już szczegółów tamtej wyprawy. Jedyne czego jestem pewien to to, że ten wyjazd był wspaniały. Rok później rozpocząłem 3 rok nauki w gimnazjum, co wiąże się z wyjazdem na wycieczkę szkolną do Warszawy. Wycieczka ta nie była podróżą moich marzeń dlatego, że nie lubię masowych wyjazdów w celu przebiegnięcia przez kilka muzeów oraz odwiedzeniu Mc Donalds'a.