Blog ten stworzyłem by ukazać wszystkim, że marzenia się spełniają. Nawet te najskrytsze. Chciałbym pokazać wszystkim, że chcieć to móc. Wystarczy tylko odrobina dobrych chęci. Na wszystkie podróże zapracowałem sam na magazynie w Anglii


czwartek, 24 lutego 2011

Sztokholm: dzień 1, cześć 1

Chwilę później ruszyliśmy na miasto. Na stację T-Bana Norsborg zaprowadziła nas Pani Hanna. Droga przez dzielnicę zajęła nam około 5minut. Postanowiliśmy kupić 3dniowy bilet na komunikację miejską, który kosztował 140koron (ok 70zł). Wiele osób zapewniało nas, że w Szwecji bez problemu dogadamy się po angielsku. Okazało się, że jest zupełnie inaczej (przynajmniej na stacji Norsborg) mieliśmy ogromny problem z kupnem biletu. Problem polegał na tym, że starszy pan sprzedający w kiosku nie potrafił nam wytłumaczyć, że do biletu musimy również dokupić elektroniczną kartę (wartą 20koron). W Sztokholmie tylko bilety jednorazowe są papierowe! Porozumieć się ze sprzedawcą, pomogła nam emigrantka z Bliskiego Wschodu. Wspólnymi siłami zakupiliśmy bilety i pojechaliśmy do centrum miasta. Podróż zajęła nam pół godziny. Jadąc wciąż zachwycałem się niezwykłością sztokholmskich stacji metra. Ich niezwykłość polega na tym, że każda stacja jest galerią sztuki. Na poszczególnych stacjach możemy zobaczyć kompozycje stworzone z kolorowej mozaiki, rzeźb oraz obrazów stworzonych na ścianach. Sztokholmska T-Bana jest również niezwykła z innego powodu. Trasa kolejki została wykuta w skałach. Najlepiej widać to na stacji Kungsträdgården, lecz o tym później. Jak już mówiłem, do centrum jechaliśmy 30minut. Wysiedliśmy na stacji Slussen. Po wyjściu dłuższą chwilę zajęło nam ustalenie naszej pozycji na mapie. Wspólnymi siłami dotarliśmy do pierwszego celu naszej podróży. Było nim muzeum miasta Sztokholmu: Stockholms Stadtsmuseet (jedna z nielicznych darmowych atrakcji w mieście). Na miejscu byliśmy około 16.40, więc mieliśmy jedynie 20minut na zwiedzenie tego interesującego gmachu. Z zewnątrz budynek nie wydaje się duży, jednak jest w nim bardzo duża ilość interesujących eksponatów. Tego wieczora zdołaliśmy zobaczyć jedynie makietę miasta, zamku za czasów panowania dynastii Wazów oraz kilka ciekawych ekspozycji. W muzeum rozbrzmiał komunikat informujący, że za 5minut muzeum będzie zamknięte (zimą sztokholmskie muzea są czynne do 17!) nie było innego wyjścia, musimy wychodzić. Postanowiliśmy jednak tu wrócić następnego dnia. Byliśmy głodni, więc postanowiliśmy znaleźć Mc Donaldsa. Okazało się, że nie trzeba było daleko szukać. Był on po 2 stronie ulicy w budynku Gondolen. Co ciekawe, dopiero tutaj w Mc Donalds mogłem zobaczyć przepiękne blondwłose szwedki. Ceny w szwedzkim Mc Donalds'ie są po przeliczeniu tylko odrobinę wyższe niż w Polsce. Cena Cheeseburger'a to 10koron czyli ok 4,3zł. Muszę przyznać, że szwedzkie jedzenie w tzw. maku jest o wiele gorsze niż w Polsce (może to tylko kwestia przyzwyczajenia?). Po skończonym jedzeniu wspólnie nad rozłożoną na stole mapą zastanawialiśmy się, dokąd pójść. W międzyczasie podszedł do naszego stolika ciemnoskóry, sympatyczny mężczyzna sprzątający stoły. Zauważył, że jesteśmy zapatrzeni w mapę, więc zapytał skąd jesteśmy. Podczas krótkiej rozmowy dowiedzieliśmy się ciekawostek na temat życia w Szwecji oraz próbowaliśmy nauczyć go kilku słówek języka polskiego co brzmiało dość zabawnie. Po wyjściu z restauracji dotarliśmy do metra i przejechaliśmy na stację T-Centralen (główny dworzec na którym przecinają się wszystkie linie metra, linie kolejowe oraz autobusowe). Stacja zrobiła na nas wrażenie swoimi dekoracjami. Ściany (wykute w skale) pokryte są niebieskimi malowidłami na białym tle. Na T Centralen przesiedliśmy się z czerwonej na niebieską linię metra, którą dojechaliśmy do Kungsträdgården. Kungsträdgården jest końcową stacją niebieskiej linii, jest to najwspanialsza stacja metra na której byłem kiedykolwiek. Ściany są tu z czerwono - zielonej mozaiki, jednak naszą największą uwagę przykuła fontanna. Składała się ona z kompozycji złożonej z roślinności, antycznych kolumn oraz rzeźb. Na powierzchnię prowadzą bardzo długie schody ruchome na których wykonaliśmy pamiątkowe fotografie. Zapomniałem napisać, po co właściwie jedziemy akurat tutaj. Mieliśmy zaplanowaną jazdę na łyżwach na lodowisku znajdującym się w centrum parku. Samo lodowisko jest bezpłatne, jednak wypożyczenie łyżew to koszt 50koron (25zł). Woleliśmy wydać te pieniądze inaczej, więc wybraliśmy się na spacer na stare miasto. Idąc przez uroczy park (zwany parkiem kwitnącej wiśni) mogliśmy się przekonać jak odśnieżane są chodniki w Szwecji. Zgodnie z tym, co powszechnie wiadomo szwedzkie chodniki nie są odśnieżane solą, lecz żwirem. Fakt, jest to ekologiczne, lecz dużo bardziej niebezpieczne (bardzo łatwo się poślizgnąć). Idąc w stronę zamku postanowiliśmy wykonać zdjęcia przy pomniku Karola XII. W tym momencie bardzo się zawiodłem, ponieważ mój wspaniały aparat Viwitar nie ogarniał zdjęć nocą. Jednak udało mi się wtedy wykonać najciekawszą fotografię. Idąc mostem w stronę zamku, dziewczyny zachwycały się widokiem na: Helgeandsholmen (wyspa w centrum Sztokholmu) oraz na budynek Parlamentu Szwedzkiego. 

środa, 23 lutego 2011

Flyget till Sverige (lot do Szwecji): MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ!

Dwa tygodnie nowego roku upłynęły na oczekiwaniu na lot do Szwecji. W tak zwanym międzyczasie znalazłem ofertę na lot do stolicy Norwegii: Oslo za 52zł tam i z powrotem. Zarezerwowałem dwa bilety wylot 25.02 i powrót 28.02. Mniejsza o to, w końcu nadszedł czwartek 13.01 kiedy to Natalia i Weronika przyjechały do Sopotu. Następnego dnia 14.01 wstaliśmy wcześnie rano, by zjeść śniadanie i ruszać na lotnisko Gdańsk Rębiechowo. Na lotnisko jechał z nami Marek (kolegą z klasy z liceum) którego poprosiłem, by wrócił Cytrynką do Sopotu. Idąc do terminalu wciąż obracałem się za Markiem, który odjeżdżał Cytrynką. Na terminalu gdańskiego lotniska szybko ustawiliśmy się w kolejce do odprawy. Na punkcie kontroli dokumentów obsługiwała nas bardzo zmęczona (jak sama przyznała) Pani celnik, która dłuższą chwilę zapatrzyła na informację dokąd lecę. Po zwrocie dokumentów przez Panią celnik przeszliśmy do kontroli bagażowej, którą przeszliśmy bez żadnych problemów. Teraz mogliśmy już tylko czekać na wezwanie pod odpowiednią bramę wyjściową. Towarzyszyły nam obawy, ponieważ za oknem utrzymywała się bardzo gęsta mgła oraz opady śniegu. W strefie odlotów pojawiało się co raz więcej ludzi. Nie mogłem doczekać się lotu. Martwiliśmy się o to czy nasz samolot w ogóle dziś odleci, chciałem być na bieżąco więc co chwila chodziłem pod tablicę odlotów. Na tablicy wciąż widniał napis Stockholm Skavsta: opóźniony. Siedzieliśmy przy szybie, za którą było widać jedynie zarysy pługów odśnieżających płytę lotniska. Nagle na lotnisku rozbrzmiał komunikat. Pasażerowie lotów do Sztokholmu, Dortmundu oraz Paryża, uprzejmie przepraszamy (i w tym momencie nasze serca zamarły, gdyż spodziewaliśmy się komunikatu o odwołaniu lotu) loty są opóźnione. W tym momencie kamień spadł nam z serca. Mgła powoli opadała i około 12.00 wylądował samolot z Dortmundu. To był bardzo dobry znak! Pomyślałem, że skoro samoloty lądują to mogą też startować. Nie myliłem się, ponieważ chwilę później rozbrzmiał komunikat by pasażerowie lecący do Niemiec ustawili się pod bramką. 15 minut później wylądował samolot z Londynu, wtedy rozbrzmiał komunikat na który bardzo długo oczekiwaliśmy. Pasażerowie lotu do Sztokholmu Skavsta proszeni są o kierowanie się do bramki nr 7. Szybko zabraliśmy ze sobą nasze bagaże i jako jedni z pierwszych czekaliśmy na wejście do samolotu. Na pokładzie samolotu chciałem jeszcze skorzystać z internetu, jednak za namową Weroniki wyłączyłem telefon. Usiedliśmy w miejscu, które zawsze zajmuję na pokładzie. Jest to rząd 6/7, tuż przed lewym skrzydłem. W końcu mogłem znów poczuć najwspanialszą rzecz na świecie. Przeciążenia przy starcie samolotu. Dziewczyny lekko przestraszone (to normalne przy pierwszym locie) podziwiały to, jak szybko wznosimy się ponad powierzchnię chmur. Lot przebiegał spokojnie. Pilotowi samolotu należą się słowa uznania za miękkie lądowanie. Pierwsze chwile na szwedzkiej ziemi były dla mnie najpiękniejszymi chwilami w życiu. Właśnie w tym momencie spełniało się moje największe marzenie. O podróży do Szwecji marzyłem bez przerwy od końca szkoły podstawowej, czekałem więc na to 7lat. Było to dla mnie nie do pomyślenia. Jestem właśnie w Szwecji! Po przejściu przez strefę przylotów od razu spotkaliśmy Panią Hanię. Po krótkim powitaniu przeszliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Sztokholmu (właściwie Norsborg). Lotnisko Sztokholm Skvsta jest położony w Nykoping, około 100km na południe od centrum miasta. Do centrum można dostać się autobusami Flygbussarna, kursującymi co ok 20-30minut (cena 90zł). My jednak mieliśmy szczęście, bowiem jechaliśmy z Panią Hanią. Jadąc autostradą podziwialiśmy szwedzkie krajobrazy, które zapierają dech w piersiach. Niektóre odcinki autostrady zostały wykute w skale. Jadąc w stronę miasta byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Byłem bowiem w Szwecji z dwiema wspaniałymi osobami. Do Norsborg dotarliśmy po około godzinie. Pani Hanna zaraz po przyjeździe pokazała nam pokój gdzie będziemy spać. Rzuciliśmy nasze skromne bagaże, odświeżyliśmy się, a następnie Pani Hanna zaprosiła nas na bardzo smaczny obiad. Zaraz po obiedzie zostaliśmy poczęstowani tradycyjnym szwedzkim, słodkim chlebem oraz słonym masłem. Od razu wiedziałem, że ten wyjątkowy smak zawsze będzie kojarzył mi się ze Szwecją. 

niedziela, 20 lutego 2011

Pewnego listopadowego wieczora, gdy byłem akurat w Nowogardzie wpadłem na pomysł. Nadchodzi zima, trzeba by gdzieś polecieć! Teraz pytanie gdzie. Odpowiedź przyszła sama. Skandynawia! Ale gdzie konkretnie? W pierwszej chwili chciałem polecieć poza koło podbiegunowe, by móc zobaczyć zorzę polarną. Jednak odstraszyły mnie ceny biletów. Myślałem o Narvik lub o Rovaniemi. W końcu trafiłem na stronę tanich linii lotniczych. Znalazłem bilet do Oslo za 48zł w dwie strony. Zacząłem czytać dalej, bilet do Sztokholmu 60zł w dwie strony. miałem do wyboru. Tańszy lot do stolicy Norwegii, lub droższy lot do stolicy Szwecji. Jako że Szwecja była moim największym marzeniem od niepamiętnych czasów wybór był oczywisty. Podczas wyszukiwania najkorzystniejszych ofert lotu rozmawiałem z przyjaciółką Natalią. Zaproponowałem jej wspólny lot. Miała dać odpowiedź następnego dnia. Zgodziła się i zaproponowała, by leciała z nami również jej siostra (również moja przyjaciółka Weronika). Zgodziłem się bez dłuższego namysłu. Kolejnego dnia, już w Sopocie zamawiałem bilety. Okazało się, że kosztują one 60 zł, lecz koszt przelewu to 40zl za osobę. Jako że byliśmy już pozytywnie nastawieni na ten wyjazd, mogłem zarezerwować bilety. W grudniu wziąłem się za poszukiwanie pokoju w Szwecji. Ceny noclegów nie zachęcały do skorzystania z nich. Dowiedziałem się przypadkowo o idei Couchsurfingu. Niestety, na moje pytania o wolną kanapę zawsze dostawałem odpowiedzi „nie będzie mnie w tym czasie w Szwecji”. Cóż, musiałem poradzić sobie inaczej. Postanowiłem napisać ogłoszenie na forum Polonii Szwedzkiej. Tematem ogłoszenia było hasło „poszukuję kawałka podłogi dla trójki studentów z Polski” nie sądziłem, że ktoś odpisze. Po krótkim czasie otrzymałem emalia od Pani Hanny z Norsborg (dzielnica Sztokholmu), która zaoferowała swoją pomoc. Okazało się, że Pani Hanna zamierza na święta przylecieć do Polski, do Gdańska. Pomyślałem, że będzie to bardzo dobra okazja by poznać się osobiście. Tak też się stało, zaoferowałem się, że odbiorę Panią Hannę wraz z jej młodszą córką z lotniska i zawiozę do Człuchowa (jechałem do Nowogardu, więc miałem po drodze). W czasie jazdy okazało się, że jest to bardzo sympatyczna osoba. Na pożegnanie otrzymałem 3 korony szwedzkie. Na szczęście dla Natalii, Weroniki oraz dla mnie. Warunki panujące wtedy na drogach były straszne, lecz niezłomna cytrynka dowiozła nas do Człuchowa a następnie mnie do Nowogardu. Po świętach w domu na sylwestra pojechałem przez Słupsk (gdzie zabrałem ze sobą Kasię Grzybicką oraz Olę inaczej zwaną „Mała”) i pojechaliśmy przywitać wspólnie nowy 2011 rok. Przywitaliśmy go na plaży w Sopocie. Miałem wtedy nadzieję, że nowy rok będzie równie wspaniały jak ten który odchodzi.  

Powrót do Polski

Po powrocie do Wakefield, zostałem zaproszony na obiad w towarzystwie Pani Barbary, Pana Mirka oraz małego Michałka. Po szybkom obiedzie pojechałem autobusem linii 110 do Leeds, skąd autokarem National Express dotarłem do Liverpool. W Lpool czekała na mnie kuzynka wraz z chłopakiem. Z Liverpoolu pojechaliśmy do Southport. W mieszkaniu kuzynki byli obecni również dwaj koledzy Pawła, chłopaka mojej kuzynki Beaty. Wieczór upłynął pod znakiem opowieści z Barcelony. Popijając ciemnego Guinnessa oglądaliśmy prawie 1000 zdjęć, które przywiozłem z Hiszpanii. Następnie kuzynka pochwaliła mi się swoimi zdjęciami z Egiptu, gdzie była 3lata wcześniej. Następnego dnia pojechaliśmy na zakupy do Liverpoolu! Mieliśmy również zwiedzić Muzeum The Beatles, lecz było już za późno. Co tam, pojadę tam jeszcze raz! Po udanych zakupach wróciliśmy do domu. Wieczorem wybrałem się wraz z kuzynką na ostatni spacer po Southport. Następnego dnia odlatywałem do Polski. Z samego rana musiałem wybrać się do banku, by zamknąć konto. O 11 wyruszyłem pociągiem z Southport do Liverpool South Parkway. LSP jest najważniejszym węzłem przesiadkowym w aglomeracji Liverpool. Krzyżują się tu dwie linie kolejowe, znajduje się tu zajezdnia autobusowa oraz stąd kursują autobusy dowożące na lotnisko John'a Lennona. Ja bez większych problemów znalazłem odpowiedni autobus i dotarłem do portu lotniczego. Odprawa poszła bardzo gładko, szybko znalazłem się na pokładzie samolotu. Po starcie bardzo szybko dostaliśmy się w chmury. Po pewnym dłuższym czasie ujrzałem słońce (które ostatnio miałem okazję podziwiać przez okno samolotu lecącego z Barcelony do Leeds. Nim się obejrzałem, a samolot obniżał pułap aby wylądować na lotnisku Szczecin Goleniów (17 km od mojego rodzinnego domu). Na lotnisku czekali na mnie rodzice. W Nowogardzie spędziłem kilka dni. Następnie wyjechałem do Słupska oraz do Sopotu, by tam studiować na Geodezji i kartografii.

czwartek, 17 lutego 2011

Barcelona: ceny, transport: podsumowanie!

Wiele osób pyta mnie ile właściwie wydałem na cały mój wyjazd do Barcelony. Otóż całkowity koszt biletów lotniczych to 100funtów (cena jest tak wysoka, ponieważ bilety rezerwowałem około miesiąca przed lotem), za 6 nocy w hostelu zapłaciłem 84funty, a na wejściówki bilety i inne przyjemności przeznaczyłem 160 funtów. Co daje nam łącznie 340 funtów, jest to kwota w pełni wystarczająca by przez 7dni dobrze bawić się w stolicy Katalonii. Jak już wspomniałem, koszt ten byłby niższy gdybym zarezerwował bilety wcześniej. Ceny wejściówek są niestety wysokie: wejście do Casa Baltio to 18 euro, do Sagrada Familia 15 euro, mecz FC Barcelona od 30euro. Komunikacja miejska jest bardzo łatwa ze względu na istnienie biletów okresowych. Ja jeździłem z biletem tygodniowym wartym 30 euro. Dzięki temu biletowi mogłem podróżować do woli całą siecią metra (8 linii), dziennymi liniami autobusowymi (w nocy kursują autobusy Nit Bus, na które bilet nie obowiązuje!) mogłem również poruszać się pociągami FGC, częściowo (strefa 1) pociągami RENFE oraz tramwajem. Co do metra: wszystko jest tam bardzo czytelne, wiadomo kiedy nadjedzie pociąg. W godzinach szczytu metro kursuje co kilka minut. Ogarnięta osoba nie będzie miała problemu ze znalezieniem drogi do swojego pociągu. Jeśli chodzi o jedzenie. W MC Donald's strefa dobrych cen wynosi 1euro, więc spokojnie można najeść się za 5 euro. Ja jednak wolałem spróbować lokalnych specjałów. Jak już wcześniej pisałem, znalazłem bardzo tani bar (obiad za 7euro), posiłek w wykwintnej restauracji wiąże się oczywiście z większymi kosztami. Ale bądźmy szczerzy... w luksusowej restauracji nie znajdziemy prawdziwego klimatu miejsca w którym gościmy. W przeciwieństwie do tanich barów gdzie można posłuchać zaciętych dyskusji na tematy polityki i sportu. A teraz pora moich własnych opinii na temat Barcelony oraz Katalonii. Barcelona naprawdę jest niezwykłym miastem. Architektura jest niepowtarzalna co sprawia, że nie ma takiego drugiego miejsca na świecie. Barcelona oraz Katalonia posiadają swój wyjątkowy klimat. Tydzień w Barcelonie będzie się dla mnie kojarzyła z oryginalnością oraz najpiękniejszymi chwilami mojego życia! Jestem pewien, że jeszcze tam wrócę.  

Barcelona dzień 7 Zakończenie hiszpańskiej przygody

Nadszedł ostatni dzień pobytu w Hiszpanii. Obudziłem się wcześnie, około 6 rano. Miałem przed sobą niewiele czasu bowiem samolot do Leeds odlatywał o 13.15 a na lotnisku musiałem być już około 12.00. Bez zbędnych ceregieli pożegnałem się z sympatycznym recepcjonistą hostelu, oddałem klucz i wyruszyłem na pożegnanie Barcelony. Na zewnątrz był bardzo rześko. Podejrzewałem jednak, że bardzo szybko się to zmieni ponieważ na niebie nie było ani jednej chmury, więc postanowiłem dostać się na plażę pieszo. W czasie drogi nad morze ostatni raz przespacerowałem się przez stare miasto. Na plażę dotarłem około 8.30, nie było tu wtedy prawie nikogo (za wyjątkiem mężczyzny leżącego na piasku oraz nielicznych plażowiczów). Pożegnanie z morzem Śródziemnym było bardzo ciężkie. Praktycznie nieruchoma błękitna tafla wody łączyła się na horyzoncie z błękitem bezchmurnego nieba. Atmosferę panującą w tym momencie podkreślała muzyka, której wtedy słuchałem. Chciałem tu zostać, nie wracać do problemów które czekały na mnie w Anglii i w Polsce. Oddałbym wszystko, by cofnąć czas do tamtego momentu. Lecz niestety... ostatnie spojrzenie na morze Śródziemne i dalej w drogę! Postanowiłem po drodze pójść jeszcze na Pluja de Carmel, by wykonać fotografie tego miejsca za dnia. Kolejnym przystankiem była poczta, gdzie nadałem wcześniej wypisane kartki pocztowe. Zaczęło robić się już bardzo ciepło, wręcz gorąco. Nie było to dla mnie wygodne, ponieważ na plecach miałem mój bagaż podręczny. Pieszo szedłem wzdłuż nabrzeża przy którym w rzędach rosły masywne palmy. Na Ramblas powoli pojawiały się tłumy turystów. Ja idąc w stronę Piazza Catalunya oraz Passeig de Gracia (skąd jechał pociąg na lotnisko) postanowiłem rozejrzeć się po sklepach z pamiątkami. Przypadkiem natknąłem się na kantor, w którym moją uwagę zwróciła cena funta brytyjskiego. Na skutek naliczanej marży euro stało się tam droższe od funta! Obrazuje to, jak drogim miastem jest Barcelona zwłaszcza podczas święta miasta. W sklepach z pamiątkami poszukiwałem czegoś oryginalnego i za małą cenę (w portfelu miałem 5euro). Sprzedawcy proponowali mi wachlarze (przeceniali je z 30 euro na 10), jednak ja szukałem czegoś dla siebie. To czego szukałem znalazłem w sklepie z wyrobami tytoniowymi. Postanowiłem bowiem kupić prawdziwe cygara! Zakupiłem 3 sztuki po 1,20 euro/szt. Resztę pieniędzy zostawiłem na pamiątkę. Po dotarciu na Piazza Catalunya smutek robi się co raz większy. Nie chciałem opuszczać tego miasta! Niestety, zdrowy rozsądek zaprowadził mnie na stację kolejową i o 11.30 siedziałem już w super nowoczesnym pociągu jadącym na lotnisko. Dopiero po przybyciu pod terminal A zdałem sobie sprawę z ogromu portu lotniczego Barcelona El Prat. Składa się on z 4 terminali i blisko 70 stanowisk dla samolotów oraz ponad 100 stanowisk odprawy. Odprawa przebiegła bardzo szybko i znalazłem się w kolejce do samolotu. Jako, że na lotnisku wszystko jest jasno i klarownie rozpisane, nie miałem problemu z odnalezieniem bramki lotu do Leeds. Jedynym czego się obawiałem było to, że pomylę terminale (nie wiedziałem na który będę musiał się dostać). Wszystko przebiegło bez najmniejszych problemów, siedziałem już w samolocie. Miałem nadzieję, że dosiądzie się obok mnie ktoś cichy i spokojny. Na moje nieszczęście obok mnie usiadło małżeństwo czarnoskórych z niesamowicie głośnym dzieckiem! Nawet słuchawki nie pomagały. Całą, blisko 3 godzinną drogę powrotną musiałem dzielnie znosić płacz dziecka. Pogoda nad Hiszpanią oraz nad Francją była przepiękna. Chmury były zawieszone jedynie nad linią brzegową Oceanu Atlantyckiego. Linia chmur idealnie pokrywała się z wybrzeżem. Pogoda zmieniła się o 180 gdy wlecieliśmy nad Wyspy Brytyjskie. Tutaj gruba warstwa chmur zakrywała całą powierzchnię. Po wyjściu z samolotu przeżyłem mały szok termiczny, czym prędzej pobiegłem do autobusu jadącego do centrum Leeds, a stamtąd do Wakefield.  

środa, 16 lutego 2011

Barcelona dzień 6, cześć 2

Na falochronie spędziłem około 2 godzin. Spało mi się bardzo przyjemnie. Obudzili mnie głośni wędkarze idący na koniec falochronu. Leżałem tam jeszcze dłuższą chwilę rozmyślając nad swoim życiem. Następnie ruszyłem na Forum de Barcelona. Jest to nowa dzielnica niesamowicie wyglądających budynków, oryginalnej architektury oraz ciekawie zaprojektowanej przestrzeni. Do Forum dostałem się pieszo, metrem oraz tramwajem. Pieszo przeszedłem z portu do stacji żółtej linii metra Poblenou. Po drodze widziałem ciekawą architekturę dawnej wioski olimpijskiej. Jednak w niczym to wioski nie przypomina. Przy szerokich, zielonych ulicach stoją kilku piętrowe budynki o jasnych fasadach. Było tu bardzo pusto, prócz starszej pani z psem nie spotkałem nikogo. Dotarłem do metra, chcąc dostać się na tramwaj musiałem wysiąść na stacji Selva del Mar. Po wyjściu z metra nie wiedziałem za bardzo w którą stronę mam się poruszać. Na szczęście znalazły się sympatyczne hiszpanki, które pomogły mi odnaleźć drogę. Byłem pod wrażeniem widząc architekturę tego miejsca. Chciałem przyjechać do Forum, by móc że tak powiem ogarnąć to miejsce, ponieważ wieczorem miałem zamiar przyjechać tu na koncert Goldfrapp. Miejsce było pełne przestrzeni. Szeroka Diagonal właśnie w tym miejscu ma swój koniec. Największe wrażenie zrobił na mnie bardzo wąski wieżowiec ze szkła wzmacniany białym szkieletem z tworzywa sztucznego. Obok tegoż wieżowca stał masywnie wyglądający budynek z czarnego kamienia w którym mieści się centrum handlowe. Postanowiłem odwiedzić to centrum. Wewnątrz nie było prawie nic niezwykłego, poza uniwersalną ładowarką do telefonów. Niezwykłe było to, że każdy w trakcie zakupów mógł podładować sobie telefon komórkowy niezależnie od marki. Przypadkowo zabrałem ze sobą tego dnia telefon, więc postanowiłem w końcu go włączyć aby sprawdzić czy ładowarka rzeczywiście działa. Po włączeniu telefonu okazało się, że jest już dość późno więc ruszyłem na przystanek tramwajowy. W międzyczasie odebrałem kilkanaście wiadomości na temat nieodebranych połączeń, życzenia urodzinowe itp... Po drodze na przystanek wstąpiłem do parku, który różnił się od zwykłych parków. Niezwykłe w nim było to, że zamiast drzew znajdowały się tu konstrukcje łączące mozaikę z porcelany, metal kamień oraz roślinność. Orzeźwienie przynosił staw zajmujący blisko połowę powierzchni parku. Chcąc się orzeźwić odbyłem spacer przy samej fontannie. Do centrum dostałem się najpierw tramwajem jadąc na przystanek końcowy (ciutadella) gdzie przesiadłem się na metro i pojechałem na obiad. Zamówiłem obiad, jednak bez coca-coli co najwidoczniej lekko zdenerwowało Kelnerkę – właścicielkę. Nie zamówiłem coli ponieważ bałem się tego, że zabraknie mi pieniędzy (cola kosztowała 3 euro) a chciałem kupić jeszcze prawdziwe kubańskie cygara. W portfelu miałem niecałe 30 euro, więc wolałem zaoszczędzić. Zazwyczaj hiszpanka pracująca w barze była wobec mnie uśmiechnięta oraz bardzo życzliwa. Teraz jednak była bardzo służbowa a z jej twarzy znikł uśmiech. Po obiedzie wróciłem na Ramblas. Tam dalej trwała parada, którą widziałem przed południem, jednak tłumy były jeszcze większe niż poprzednio. Ten spacer wzdłuż Ramblas zacząłem od kolumny Kolumba, szedłem (raczej przeciskałem się) pomiędzy ludźmi oglądając paradę oraz słuchając orkiestry oraz bębniarzy. Po dotarciu na Piazza Catalunya byłem w szoku. Pod sceną trwał taniec (polegający na kręceniu się w kółko) mężczyzn pomalowanych na zielono i trzymających kilkumetrowe gałęzie z liśćmi. Obracali się oni wokół człowieka w stroju chrząszcza oraz pomarańczowo - czerwonego czegoś, co trzymało w rękach sztuczne ognie. Kolejnym miejscem, które odwiedziłem, był sklep z pamiątkami. Chciałem kupić sobie koszulkę. Ceny koszulek były bardzo wygórowane. Było to 28 euro. Sprzedawca widział, że nie mam niestety takiej gotówki. Zaproponował więc 14 euro. Powiedziałem, że nie mam tyle więc nie mogę jej kupić. Sprzedawca ten (pochodzący z bliskiego wschodu) sprzedał mi ją za 7 euro! Po udanej transakcji poszedłem do hostelu aby pożegnać się z Jenną, postanowiłem ją odprowadzić na stację Barcelona Estacio Sants . Wieczorem chciałem zobaczyć Torre Agbar, położoną przy Diagonal. Chciałem zobaczyć ten wieżowiec ze względu na jego nocne oświetlenie. Za dnia jest to niczym nie wyróżniający się wieżowiec, jednak nocą oświetlenie jest bajeczne. Budynek z granatowego staje się w przeciągu chwili niebiesko – czerwony. Na niebieskim tle można rozpoznać Sagrada Familia. Torre Agbar nocą możecie zobaczyć tutaj. Następnie wybrałem się na koncert światowej gwiazdy muzyki elektronicznej jaką jest Goldfrapp, znacie ją na pewno z piosenki Rocket. Koncert organizowany przez MTV Espania zakończył się pokazem sztucznych ogni. W czasie koncertu miałem okazję napić się hiszpańskiego piwa jakim jest Estrella oraz prawdziwego Mojito. Po koncercie wróciłem do hostelu na ostatni nocleg w stolicy Katalonii.

wtorek, 15 lutego 2011

Barcelona dzień 6, cześć 1

Nadszedł ostatni pełny dzień mojego pobytu w Hiszpanii, jako że była wspaniała pogoda postanowiłem wybrać się na Montjuic aby zobaczyć panoramę Barcelony, skąpanej w promieniach sobotniego poranka. W okolice zamku dostałem się metrem oraz autobusem miejskim. Z okazji święta miasta, na zamku odbywała się impreza rodzinna (niewiarygodne tłumy rodziców wraz z dziećmi wspinały się mozolnie w kierunku zamku – twierdzy). Ja postanowiłem podarować sobie atrakcje tego typu, wykonałem kilka (jak uważam) bardzo ładnych fotografii i wróciłem do tego samego autobusu którym tu przyjechałem. Do metra wsiadłem się na Piazza Espanya. Skąd czerwoną linią dojechałem do samego centrum (Piazza Catalunya). Na placu trwało wtedy przedstawienie dzieci ze szkoły podstawowej. Młodzi aktorzy – tancerze byli przebrani w tradycyjne katalońskie stroje. Na estradzie wykonywali oni ciekawie wyglądające układy taneczne. Oglądałem ich kilkanaście minut, znudzony poszedłem w stronę Ramblas gdzie w najlepsze trwała parada. Takiej zatłoczonej Ramblas nie widziałem nigdy. Ciężko było tędy przejść, a co dopiero dostać się do trasy przebiegu kolorowej i głośnej parady. Jako że byłem sam, udało mi się przecisnąć się pomiędzy ludźmi. Parada była niesamowita. Na czele szła orkiestra, za orkiestrą szczudlarze wykonujące karkołomne akrobacje, następnie pojawiły się wszystkie figury biorące udział w ceremonii otwarcia. Prócz nich pojawiły się również postacie około 3 metrowych gołębi, posiadających ludzką sylwetkę, figury hiszpańskich mieszkańców prowincji. Po przejściu parady (co zajęło ok 20minut) spacerowałem Ramblas w kierunku morza. Wszystkie ulice wiodące do Ramblas były zatłoczone równie mocno jak główny deptak miasta. Niekiedy tłum wydawał się tak gęsty, że cudem byłoby przedostać się tam nawet najszczuplejszym osobom. Najwięcej ludzi było na ulicy łączącej Ramblas z placem przed pałacem gubernatora. Chcąc odpocząć od zgiełku postanowiłem wybrać się do portu olimpijskiego. By dostać się w to miejsce miałem do wyboru: przejść blisko 4 km w upale oraz palącym słońcu lub spróbować dostać się do niesamowicie zatłoczonych autobusów miejskich. Niestety okazało się, że nie mam wyboru. Autobusy były strasznie zatłoczone, do tego dziesiątki ludzi kłębiących się na przystankach. Jednak na końcu Passeig de Colom na przystanku nie było zbyt wielu oczekujących na autobus, więc mogłem jakoś dostać się na pokład. Autobusem dojechałem pod sam Port du Olimpic. W porcie postanowiłem odpocząć, zregenerować siły przed nadchodzącym wieczorem o którym opowiem później. W porcie położyłem się na falochronie. Świeciło słońce, przez niebo leniwie przetaczały się od czasu do czasu chmury, orzeźwienie zapewniała morska bryza... to wszystko sprawiło, że bardzo szybko zasnąłem.

środa, 9 lutego 2011

Barcelona dzień 5, cześć 2: FIESTA DE LA MERCE!

Kolejnym przystankiem tego dnia był „Monumental” czyli odpowiednik Rzymskiego Koloseum, w którym podobnie jak we Włoszech dochodziło do rozlewów krwi. Nie ludzkiej, lecz zwierzęcej. Monumental był jedną z trzech najważniejszych aren hiszpańskiej Corridy. Jednak Kataloński Parlament uznał corridę, za łamanie praw zwierząt. Ustawa zakazująca walk torreadorów z bykami została wprowadzona w sierpniu 2010 roku, więc nie mogłem na własne oczy zobaczyć tego tradycyjnego, hiszpańskiego widowiska. Jeśli chcecie zobaczyć wygląd „Monumental” oraz to z jakim kunsztem prowadzą swoje walki hiszpańscy torreadorzy odsyłam tutaj . Ja niestety nie miałem przyjemności nawet zwiedzenia areny, ponieważ jest ona otwierana jedynie podczas różnego rodzaju imprez. Była to tak naprawdę jedna z ostatnich rzeczy jakie chciałem zobaczyć w Barcelonie. Nie spiesząc się zmierzałem powoli na obiad w pobliże Piazza Espanya a następnie na plażę, by tam odbyć upragnioną siestę. Byłem już bardzo zmęczony 5-dniowym zwiedzaniem. Na plaży, w połowie drogi pomiędzy Baladoną a Port du Olimpic znalazłem miejsce, którego nie widziałem wcześniej. Był to placyk przy samej plaży na którym znajdowały się wygodne(!!) betonowe ławeczki, na których mogłem się położyć. Niedaleko znajdowały się też urządzenia do gimnastyki, które były wręcz oblegane przez osoby, które cenią sobie dobrą kondycję fizyczną. Mi należała się chwila nieróbstwa:). W tym miejscu spędziłem około 2 godzin patrząc na ludzi reprezentujących przeróżne kultury oraz religie. Było późne popołudnie, postanowiłem więc wybrac się na Piazza Catalunya aby tam zapoznać się z terminarzem imprez odbywających się w Barcelonie z okazji święta miasta (Festa de la Merce). Jako że miałem jeszcze 3godziny do ceremonii rozpoczęcia Festa de la Merce, postanowiłem przejść się wzdłuż nadzwyczaj zatłoczonej Las Ramblas. Po spacerze udałem się na Piazza Sant Jaume. Tam doznałem ogromnego zaskoczenia! Na placu, na którym lada moment miały rozpocząć się obchody trwał strajk! Mieszkańcy miasta niezadowoleni z rządów obecnego Gubernatora Miasta postanowili pokazać całemu światu swoje niezadowolenie z warunków życia oraz pracy. Ceremonia rozpoczęcia święta Barcelony rozpoczęła się od wystąpienia Prezydenta Hiszpanii, Gubernatora Barcelony oraz innych ważnych osób. Wystąpienia miały miejsce w ratuszu miejskim. Publiczność mogła słuchać przemawiających za pomocą ogromnego telebimu oraz nagłośnienia. Przemówienia były co chwila przerywane przez krzyki protestujących (gdy przemawiał Gubernator, oraz oklaski gdy przemawiał pewien starszy Pan zapewne z opozycji). Niestety, udało mi się zrozumieć jedynie to, że starszy opozycjonista chce niepodległości Katalonii ponieważ panowie przemawiali w języku hiszpańskim oraz katalońskim. Po przemówieniach ceremonia przeniosła się na plac, gdzie tradycyjna katalońska orkiestra odegrała hymn miasta. Katalońska muzyka, muszę przyznać jest bardzo podobna do muzyki irlandzkiej! Może to tylko moja opinia. Oceńcie sami  . Na filmie tym widać również to, co działo się na placu po koncercie. Mianowicie na plac zostały wprowadzone przeróżne figury. Od małych katalońskich giermków, diabłów po kilkumetrowe postacie królów oraz królowych. Nie mogło zabraknąć również lwa: symbolu miasta Barcelony, prócz lwa była też figura osiołka, żółwia smoka oraz krowy. Podczas trwania parady, gdy katalońska orkiestra grała skoczną muzykę zapomniałem o całym świecie. Liczyło się tylko to co tu i teraz. Byłem pod niesamowitym wrażeniem, czułem jakbym przeniósł się do średniowiecza. Było to w pełni realne uczucie, czegoś takiego nie doświadczyłem nigdy w życiu! Podczas trwania ceremonii na podeście odbywały się przepiękne tańce postaci biorących udział w paradzie. Każda ze zwierzęcych oraz mitycznych postaci została wyposażona ponadto w sztuczne ognie co potęgowało wrażenie, że znajduję się na średniowiecznym, kosmicznym wręcz święcie. Kilkumetrowe figury królów oraz ich żon odbywały niesamowite tańce na wspomnianym wcześniej podeście. Muszę wspomnieć również o kunszcie osób, które na swoich barkach dźwigały te ogromne konstrukcje. Artyści wykonali swą sztukę na medal. Naprawdę ci ludzie są godni podziwu!! występy na podeście zakończył taniec kilkunastu diabłów (również ze sztucznymi ogniami). Czegoś takiego jak tam nie doświadczyłem nigdy w życiu. Naprawdę polecam! Po zakończeniu tańców, parad oraz krótkiego pokazu sztucznych ogni postanowiłem pieszo udać się w kierunku plaży, gdzie lada moment miał rozpocząć się pokaz sztucznych ogni zsynchronizowany z muzyką. Na plaży postanowiłem zając miejsce na piasku, ponieważ wzdłuż promenady barierki były całkowicie zajęte. Po krótkim oczekiwaniu rozpoczęło się. Sztuczne ognie błyszczały na tle czarnego nieba. Światła fajerwerków wspaniale odbijały się od powierzchni Morza Śródziemnego. Byłem w niebie! Kolejnym celem była magiczna fontanna na Montjuic. Dotarłem tam nadzwyczaj zatłoczonym metrem. Wysiadłem na Piazza Espanya, widok który ujrzałem na powierzchni był niesamowity. Główna aleja wiodąca od placu do pałacu narodowego była pełna ludzi. Z daleka dojrzałem, że pokaz już się rozpoczął. Niestety spóźniłem się na ostatni pokaz, ale cóż zrobić. Jednak pomimo spóźnienia byłem pod niesamowitym wrażeniem. Fontanna wokół której rozbrzmiewała muzyka wciąż zmieniała kolory oraz natężenie strumienia wody. Chciałem by ta chwila trwała wieczność. Jednak niestety, wszystko co najpiękniejsze szybko się kończy. Skończył się też pokaz. Wracając do stacji metra postanowiłem chwilę zatrzymać się i posłuchać koncertu hiszpańskiej kapeli punk rockowej. A jeśli mowa o koncertach. Sceny koncertowe były rozstawione na każdym placu w mieście i swój rodzaj muzyki mógł znaleźć absolutnie każdy. Kolejnym przystankiem tego wieczora było stare miasto, gdzie tak jak już wcześniej wspomniałem na każdym placyku coś się działo. Było bardzo gwarno, chodząc od placu do placu dotarłem w końcu do Piazza Catalunya, który o dziwo był pusty! Tak więc postanowiłem wrócić do Hostelu. A na koniec film nagrany przez hiszpańską telewizję;)  http://www.youtube.com/watch?v=3Q-Wy7ZEpC0&feature=rec-LGOUT-exp_fresh+div-1r-6-HM

poniedziałek, 7 lutego 2011

Barcelona dzień 5, cześć 1: Gaudi

Ten dzień, tak jak i poprzednie rozpocząłem bardzo wcześnie. Zaraz po krótkiej porannej toalecie pojechałem metrem w kierunku północnych dzielnic miasta Barcelony. Wysiadłem na stacji Lesseps. Na powierzchni przywitała mnie bardzo nowoczesna i surowo wyglądająca architektura: dziwnie wyglądające stalowe konstrukcje (szkielet prostopadłościanu, suwnicy). Celem mojej podróży w te dzielnice miasta był Park Guell będący Mekką fascynatów architektury Gaudiego. Lecz nim dotarłem do samego ogrodu musiałem przejść około kilometr wzdłuż Travessera de Dalt oraz Carrer de Larrard pnącą się do samego ogrodu znajdującego się na wyniosłym wzgórzu. Wracając do drogi w kierunku parku. Znajdowałem się w dzielnicy mieszkaniowej Barcelony. Dziesiątki ludzi szukających autobusu do centrum miasta przewijało się wzdłuż zatłoczonej, bardzo ważnej arterii komunikacyjnej północno - zachodniej Barcelony. Jak przystało na Barcelonę, również ta część miasta posiadała niezwykłą architekturę. Hiszpańskie bloki mieszkalne w niczym nie przypominają swoich polskich odpowiedników. Każdy budynek wygląda inaczej. Chodzi tu o kolory (przeważającymi barwami jest brąz i biel) oraz o bryły budynków. Po dotarciu do Parc Guell nie mogłem uwierzyc własnym oczom. Tylu barw oraz najróżniejszych kształtów nie widziałem nigdy dotąd. Wejścia do parku strzegą dwa niesamowite budynki z białymi dachami w bardzo dziwnym kształcie. Zaraz po wejściu do parku (było to około 8.30) znalazłem się na placyku, nie było tam nikogo ponieważ główna atrakcja ogrodu: dom mistrza Gaudiego otwierany był o 10.00.na wprost mnie znajdowała się fontanna ze słynną figurką kolorowej salamandry, stworzoną z mozaiki. Po oby dwóch stronach fontanny znajdują się schody wiodące w górę, do tarasu widokowego. Taras widokowy położony jest na platformie, którą podtrzymują masywne kolumny. Postanowiłem sprawdzić czy coś ciekawego znajduje się pod tarasem. Nie zawiodłem się. Okazało się, że pomiędzy kolumnami pewien hiszpański muzyk postanowił pograć tam na gitarze. Jego gra była niesamowita. Dźwięki gitary przepięknie rozbrzmiewały w tym miejscu. Spokojna iście hiszpańska melodia w ogrodzie hiszpańskiego mistrza architektury! Czułem się jak w niebie! Napawając się dźwiękami gitary nie mogłem wyjść z podziwu dla tego miejsca. Gdy spojrzałem na zegarek była 9.20. postanowiłem więc nagrodzić gitarzystę skromnym datkiem. okazało się jednak, że gra on tu nie z chęci zarobienia pieniędzy lecz z czystej miłości do muzyki. Kolejnym punktem zwiedzania ogrodu był wspomniany wcześniej taras. Z tegoż tarasu roztaczał się niesamowity widok na miasto. Nie dziwię się, że Gaudi czuł się w tym miejscu tak dobrze. Miał tu wszystko, piękne widoki do czerpania inspiracji oraz ciszę i spokój. Wracając do tarasu... był to obszerny plac opasany niesamowicie wyglądającą, długą ławką, która służy również jako gzyms przestrzeni znajdującej się poniżej. Ławka ta ma niezwykły kształt. Cała jest pofalowana. Oparcie dla siedzących stanowi oczywiście przepiękna mozaika. Po krótkiej sesji fotograficznej na tarasie ruszyłem dalej, w górę. Tam znalazłem się we właściwej części ogrodu pełnej zieleni. Po drodze minąłem pewnego hiszpańskiego staruszka czytającego książkę. Gdy przechodziłem obok niego pozdrowił mnie serdecznym ¡Hola senior!odpowiedziałem mu tym samym i poszedłem dalej, do budynku w którym mieszkał mistrz. Jak to przeważnie bywa, pałacyk Gaudiego zaprojektował inny artysta. Wyraźnie to widać, ponieważ budynek ten znacznie odbiega od wizji architektonicznych Gaudiego swoją prostotą. Zbliżała się godzina 10. wtedy moim oczom ukazał się makabryczny widok. Mianowicie przez park biegła grupa kilkudziesięciu ciemnoskórych mężczyzn z prześcieradłami na plecach w których znajdowały się pamiątki. Biegli oni, by zając jak najlepsze miejsca. Przedzierali się przez zarośla depcząc trawniki i nie zważając na nic. Jeśli chodzi o handlarzy pamiątkami zastanawia mnie jedno. Dlaczego w Barcelonie sprzedają oni figurki Wieży Eiffla?! Wracając do pałacyku Gaudiego. O 10.00 wszedłem do środka, cena zwiedzenia domu mistrza wynosiła zaledwie 5 euro. Bez zastanowienia zapłaciłem za bilet i zostałem zaprowadzony na piętro, gdzie mieszkał kiedyś Antonio Gaudi. Wystrój domu w niczym nie przypominał jego secesyjnych dzieł architektonicznych. W domu Gaudiego miałem okazję po raz pierwszy zobaczyć portret mistrza. Sądziłem, że człowiek mający tak niesamowite pomysły nie może wyglądać jak wszyscy inni, lecz okazało się, że Gaudi był poczciwym, zwykłym człowiekiem. w pokoju w którym pracował Gaudi miałem okazję zobaczyć jego własnoręczne szkice oraz biurko przy którym tworzył swoje budzące do dziś podziw projekty. Po wyjściu z pałacu otrzymałem plan ogrodu. Postanowiłem więc zobaczyć kamienny most. Niestety okazało się, że był on w trakcie remontu i mogłem oglądać go jedynie z daleka. Spoglądając na plan ogrodu doszedłem do wniosku, że nic ciekawego już tu nie zobaczę. Wróciłem następnie na taras widokowy na którym znajdował się już tłum ludzi oraz handlarzy pamiątek. To miejsce wygląda zdecydowanie lepiej gdy nie ma tu nikogo. Wychodząc z parku wrażenie zrobiły na mnie kamienne arkady położone wzdłuż skał. Kolejnym miejscem, które chciałem zobaczyc była Aleja Gaudiego łącząca Sagrada Familia ze szpitalem św. Pawła. Wzdłuż całej alei znajdują się latarnie uliczne, zaprojektowane przez Antonio Gaudiego. Charakterystycznym elementem tegoż artysty jest również kula. Co widać na alei poświęconej artyście (wzdłuż krawężników znajdują się betonowe kule). 

czwartek, 3 lutego 2011

Barcelona dzień 4, cześć 2

Swój plan szybko wcieliłem w życie. Do centrum wróciłem tą samą drogą którą tu przybyłem (pieszo do Vallviderry, kolejką górską oraz pociągiem). Po pozostawieniu cenniejszych rzeczy w hostelu ruszyłem na plażę nieopodal Port Olimpic. Zaraz po pozostawieniu rzeczy postanowiłem czym prędzej wejść do wody. Wbrew moim oczekiwaniom woda w morzu Śródziemnym wydaje się tylko odrobinę cieplejsza od tej w naszym polskim Bałtyku. Różnica w poziomie zasolenia jest już znaczna, do tego kolor wody... w przeciwieństwie do Bałtyku, morze Śródziemne jest błękitne oraz czyste. Pływając w morzu Śródziemnym byłem w siódmym niebie. Po około pół godzinnej kąpieli postanowiłem wygrzać się w śródziemnomorskim słońcu. Podczas opalania usłyszałem obok mnie język polski. Okazało się, że obok mnie z kąpieli słonecznej korzystały dwie polki. Jak się później dowiedziałem, były one w Barcelonie tylko na kilka godzin. Po orzeźwiającej kąpieli w morzu oraz na słońcu powróciłem do hostelu aby ponownie się przebrać. Kolejnym punktem dnia był obiad w barze, o którym pisałem już wcześniej. Po smacznym obiedzie (krewetki z sałatką) pojechałem na Rambla del Mar: czyli przesuwany most skracający drogę z Las Ramblas na Moll d'Espanya. Zbliżało się popołudnie. Mecz wielkiej FC Barcelona był co raz bliżej. Bilety na mecz można było odbierać już na 3 godziny przed meczem. Jako że nie miałem zamiaru stać w kolejce, postanowiłem stawić się tam jeszcze przed otwarciem kas. Jednak to co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pomimo tego, że do meczu było jeszcze 3,5 godziny w okolicach stadionu był taki tłum, że ciężko było mi się tam odnaleźć. Po odstaniu swojego w kolejce po odbiór biletu ruszyłem szukając mojej bramy wejściowej. Obejście stadionu (moja brama znajdowała się po przeciwnej stronie kas) zajęło mi ok 10 minut. Po dotarciu do bramy nr 50 okazałem bilet i ruszyłem na najwyższe piętro. Gdy wszedłem na koronę stadionu ogrom tej budowli prawie zwalił mnie z nóg. Camp Nou widziany z najwyższej trybuny jest niesamowity. W ciągu 3 godzin stadion szczelnie wypełnili kibice blaugrany. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu odbyła się krótka ceremonia wręczenia (kontuzjowanemu wtedy) Leo Messiemu nagrody (nie pamiętam już jakiej) oraz odśpiewania przez cały stadion hymnu klubu. Pierwszy gwizdek arbitra w spotkaniu pomiędzy FC Barcelona a Sportingiem Gijón i cały stadion wydaje się odrywać od powierzchni ziemi niesiony dopingiem 98 TYSIĘCY kibiców. Pierwsza połowa przebiegła dość spokojnie. W przerwie spotkania bardzo się zdziwiłem, ponieważ pewna starsza brytyjka sama zaproponowała, że zrobi mi parę fotografii na tle płyty boiska oraz trybun. W drugiej połowie Barcelona przystąpiła do ataku, co zaowocowało golem strzelonym przez Davida Ville. Cały stadion dosłownie wybuchną okrzykiem radości. Blisko 100 tysięcy ludzi w jednej chwili krzyknęło „gooooool”. Takiego hałasu nie można sobie nawet wyobrazić. Nawet najbardziej emocjonujące mecze Czarnych Słupsk nie wyzwalają takiego dopingu (pomimo tego, że Camp Nou jest obiektem otwartym w przeciwieństwie do Hali Gryfia). Po meczu niezwykłe było to, że cały stadion opustoszał w przeciągu 5minut. Tak jakby 100.000 osób rozpłynęło się gdzieś w powietrzu. Miasto Barcelona jest bardzo dobrze zorganizowane jeśli chodzi o transport publiczny. Po meczu bez problemu trafiłem na stację metra i dostałem się do pociągu (po meczu kursują one co 1minutę). Tego wieczora, po meczu postanowiłem przejść się promenadą nadmorską w poszukiwaniu dobrej imprezy gdzieś przy plaży. Przezornie pozostawiłem wszystkie dokumenty w hostelu i zabrałem jedynie 5euro, klucz do pokoju oraz paszport. Miałem przeczucie, że będzie lepiej, jeśli nie zabiorę ze sobą żadnych cennych przedmiotów. Miałem rację... spacerując promenadą zaczepił mnie pewien ciemnoskóry mężczyzna wraz z kolegą pytając czy nie chcę pójśc na imprezę. Oferowali mi oni kupon rabatowy na alkohol w jednym z pobliskich lokalów. Ja naiwnie sięgnąłem ręką po kuponi nagle w jednej chwili mężczyzna wprawnym ruchem ręki sprawił, że cała zawartośc mojej kieszeni znalazła się na ziemi. Jako że nie było tam nic ciekawego złodzieje uciekli w popłochu. Dzięki tej przygodzie mogę potwierdzić na własnym przykładzie, że Barcelona jest światową stolicą kieszonkowców. Po tym wydarzeniu nie miałem już ochoty na zabawę, więc wróciłem do centrum. Po drodze odwiedziłem ciekawie wyglądającą dzielnicę miasta jaką jest Baladona. Tej części miasta ulice tworzą siec prostokątów, a każda z ulic ma swój wyjątkowy i niepowtarzalny charakter. Najbardziej niezwykłą jest Pluja de Carmel czyli ulica cukierkowa. Jej niezwykłość polega na tym, że na wysokości ok 3 metrów nad jezdnią na całej długości ulicy zawieszono ogromne cukierki (które w rzeczywistości były puste w środku) efekt wizualny był do prawdy wspaniały

Barcelona dzień 4, cześć 1

Czwartek był piątym dniem mojej hiszpańskiej wyprawy. Jako że zwiedziłem już większość ciekawych miejsc stolicy Katalonii, postanowiłem wyjechać dalej. Chciałem zobaczyć prawdziwe życie na hiszpańskiej prowincji. Gdy wyszedłem z hostelu byłem zaskoczony. W końcu piękna pogoda! Barcelona skąpana promieniami słońca jest jeszcze bardziej niezwykła niż w pochmurne dni. Podróż do Las Planas zaplanowałem już będąc w Anglii, tak jak już pisałem chciałem zobaczyć życie na hiszpańskiej prowincji. Na miejsce podróżowałem pociągiem FGC, jako że 4-dniowy bilet na metro jest ważny również w pociągach FGC nie musiałem wydawać dodatkowych pieniędzy na ten wypad. Na miejscu byłem około 9 rano, w Las Planas przywitało mnie świeże, rześkie powietrze, bezchmurne niebo oraz niesamowita cisza. Na stacji w tej maleńkiej wiosce rozrzuconej na stokach wzgórz słychać było tylko śpiew ptaków. Po opuszczeniu stacji skierowałem się na prawo. Chciałem dotrzeć na pieszo do Tibidabo. Na pobliskiej pętli autobusowej spotkałem kierowcę małego hiszpańskiego autobusiku kursującego po Las Planas. Chciałem uzyskać od niego informację na temat drogi do Tibidabo, lecz kierowca nie znał kompletnie języka angielskiego. Musiałem porozumieć się z nim na migi. Pokazał mi którędy powinienem iśc (sam nie wiedziałem, ponieważ nie posiadałem mapy tego miejsca) i ruszyłem pod górę. Na drodze nie było kompletnie nikogo. Żadnych pojazdów i ludzi. Droga pięła się stromo pod górę, w miarę wchodzenia co raz wyżej widoki z każdą chwilą stawały się piękniejsze. Kolorowe domki znajdujące się na stoku góry wyglądały dokładnie tak jak to sobie wyobrażałem. Do tego jeszcze ta pogoda, gra świateł i cieni... tego nie da się opisać! Po około godzinnym spacerze postanowiłem wykonać kilka zdjęć aby udokumentować podróż do tego wspaniałego miejsca. Droga powrotna była tak stroma, że ciężko było otrzymać równowagę. Idąc w dół usłyszałem jadący samochód, który zaczął zwalniać zbliżając się do mnie. Gdy zatrzymał się obok mnie, szybę auta otworzyła urocza hiszpanka. Zatrzymała się, by zapytac czy nie zabłądziłem i czy wszystko w porządku. Była bardzo miła. Po krótkiej pogawędce ruszyła dalej. Po tym co mnie spotkało utwierdziłem się w tym, że hiszpanie są przemiłymi ludźmi. Pomyślcie, czy kiedykolwiek w Polsce spotkało was kiedykolwiek coś podobnego? Szczerze w to wątpię. Za granicą jest to całkowicie normalne, gdy ktoś pyta się czy nie potrzebujesz pomocy wędrując samotnie przez tereny rzadko uczęszczane.
Po dotarciu do stacji kolejowej, pociągiem dojechałem na stację Peu del Funicular. Na stacji przesiadłem się na kolejkę górską łączącą stację FGC z centrum maleńkiej miejscowości VALLVIDRERA. W pełni zautomatyzowana kolejka górska wwiozła mnie o 100m w górę. Byłem zachwycony widokami z kabiny, która była w pełni przeszklona. Po wyjściu z wagonika znalazłem się na centralnym placu Vallvidrery. Stąd udałem się w stronę dobrze widocznej, blisko 300metrowej wieży widokowej Torre de Collserola. Lecz moją uwagę przykuł mały, gwarny bar „Granjas la Catalana”. Zapragnąłem mieć zdjęcie przed tym barem, ponieważ wyglądał on niczym z obrazka. Poprosiłem więc o fotografię pewnego przechodnia. Był nim Hiszpan (zapewne miejscowy), który wykonał mi 2 zdjęcia. Jak się później okazało to drugie zdjęcie jest najlepszym jakie mam z Hiszpanii. Przedstawia ono mnie, na tle baru w oknie którego do aparatu macha ręką i uśmiecha się pewien sympatycznie wyglądający miejscowy. Niezwykłość tegoż zdjęcia zobaczyłem dopiero po powrocie do Polski. Swoją wędrówkę kontynuowałem w kierunku wieży widokowej oraz wzgórza Tibidabo. Do Torre Collserola dotarłem po ok. 30minutach. Na miejscu okazało się, że punkt widokowy na wieży we wrześniu czynny jest jedynie w weekendy, więc nie tracąc czasu kontynuowałem spacer na Tibidabo. Byłem zdumiony widząc rzesze kolarzy wspinających się pod Tibidabo po krętej, górskiej drodze. Widoki były niesamowite. Skraj drogi znajduje się około 50m od stromego urwiska, więc bez problemu można podziwiać panoramę miasta. Po dotarciu na szczyt znajdujący się 512m.n.p.m byłem zachwycony widokami rozpościerającymi się we wszystkich kierunkach. Na szczycie góry znajduje się masywny kościół Sagrat Cor. Wokół kościoła można podziwiać niesamowitą panoramę miasta, Monte Collserola. Przy dobrej pogodzie wprawiony obserwator może dostrzec również klasztor benedyktyński na Montserrat położony 50km od Barcelony. Napawając się widokami oraz przepiękną pogodą zapragnąłem pojechać czym prędzej na plażę, by skorzystać z kąpieli słonecznej oraz tej w wodach morza Śródziemnego.

wtorek, 1 lutego 2011

Barcelona dzień 3, cześć 2

Późnym popołudniem wybrałem się do Parc de la Ciutadella do którego droga z wioski olimpijskiej prowadzi obok ogrodu zoologicznego. Nie chciałem odwiedzać miejscowego Zoo ponieważ nie pozwalały mi na to fundusze, a poza tym słonie, żyrafy i lwy zawsze mogę zobaczyć w gdańskim ogrodzie zoologicznym. Ale kontynuujmy temat parku. Po oby dwu stronach bramy wjazdowej znajdują się sylwetki antycznych postaci. Sam ogród jest pełen przestrzeni. Został on urządzony w iście śródziemnomorskim stylu. W głębi parku mieści się budynek parlamentu Katalonii, gdzie obraduje rząd kraju, który (jak sądzę) niedługo uzyska niepodległość. Spod budynku parlamentu podążałem w lewo kierując się nad małe urokliwe jeziorko bujnie obsadzone śródziemnomorską roślinnością. Za jeziorkiem ujrzałem najbardziej niezwykłą ą jak do tej pory fontannę. Mowa o ogromnej, położonej w północnym rogu parku “Cascada” fontanna ta zaprojektowana przez Josep'a Fontsere oraz młodego studenta Autonio Gaudiego wręcz miażdży swym majestatem. Złote figury u szczytu łuku tryumfalnego przedstawiające rydwan ciągnięty przez wspaniałe konie są wykonane z dokładnością do najmniejszych nawet szczegółów. Cała fontanna skąpana jest w zieleni. Na poszczególnych progach fontanny wśród bujnej roślinności widać figury pochodzące z mitologii greckiej. W stawie, znajdującym się u stóp fontanny znajdują się figury czterech lwów. Fontanna ta zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Wpatrując się w ten majestatyczny widok nieco zaskoczyłem się słysząc obok mnie język polski. Okazało się, że parę metrów ode mnie Cascade podziwiały 2 kobiety z Polski, które były w Barcelonie na wakacjach. Nie mogłem się powstrzymać i poprosiłem po polsku o zdjęcie. Panie bardzo się zdziwiły gdy poprosiłem o fotografię w języku polskim. Po króciutkiej sesji fotograficznej ruszyłem dalej, w stronę łuku tryumfalnego znajdującego się na północ od Parc de la Ciutadella. Do łuku prowadzi bardzo szeroka aleja z niezwykłymi latarniami ulicznymi. Pomimo popołudniowych godzin ruch na ulicach był jak na tą porę mało intensywny (pewnie dlatego, że następnego dnia zaczynało się w Barcelonie święto miasta). Spod zbudowanego z czerwonej cegły łuku tryumfalnego metrem dojechałem na Piazza Catalunya aby odbyć stąd spacer gwarną Ramblas w kierunku portu. Po drodze trafiłem na jarmark odbywający się z okazji święta miasta. Na jarmarku tym miałem okazję spróbować prawdziwej hiszpańskiej Chorizo. Moim zdaniem prawdziwa hiszpańska Chorizo jest porównywalna smakiem do polskiej kiełbasy żywieckiej. Jednak wydaje mi się, że Chorizo posiada odrobinę mocniejszy i charakterystyczny smak, od naszej polskiej żywieckiej. Na jarmarku widziałem również stragany pełne owoców i różnego rodzaju wędlin pomiędzy którymi stały dziwnie wyglądające figury między innymi: żółwia, smoka... wtedy jeszcze nie wiedziałem co one oznaczają. Przekonałem się o tym następnego dnia, lecz o tym później. Zmierzając do portu miałem jeden cel: chciałem tam wypisać kartki pocztowe dla znajomych oraz rodziny. Na miejscu postanowiłem usiąść na nabrzeżu i patrząc na księżyc będący w pełni pomyśleć nad tym, co powinienem napisać na pocztówkach. Tego dusznego wieczora moja twarz była chłodzona rześką bryzą docierającą znad morza Śródziemnego. Były to idealne warunki, by zastanowić się nad tym co mam napisać. Myślałem wtedy również nad tym co powinienem jeszcze zobaczyć w tym niezwykłym katalońskim mieście.
Późnym wieczorem postanowiłem wybrać się zobaczyć Sagrada Familia nocą. Jednak bardzo się zawiodłem. Możliwe, że z powodu prac budowlanych oświetlenie Sagrady było całkowicie wyłączone. Wychodząc ze stacji metra zastanawiałem się czy dobrze trafiłem, ponieważ w miejscu w którym jeszcze parę godzin temu stała ogromna bazylika teraz była tylko ciemność. Rozczarowany wykonałem parę fotografii i wróciłem do hostelu. Spać położyłem się dość wcześnie, ponieważ następnego dnia planowałem podróż do Las Planas oraz na Tibidabo.